[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Odrzucał interpretacje nazbyt antropomorficzne, wszelkie owe mistyfikujące tezy szkółpsychoanalitycznych, psychiatrycznych, neurofizjologicznych, które usiłowały winterpretować wglejowaty ocean poszczególne ludzkie jednostki chorobowe, jak na przykład epilepsję (którejanalogiem miały być kurczowe erupcje asymetriad), bo był - z głosicieli Kontaktu - jednym znajbardziej ostrożnych i trzezwych i niczego tak nie cierpiał, jak sensacji, które, co prawdaniezmiernie już rzadko, towarzyszyły temu czy owemu odkryciu.Falę podobnego najtańszegozainteresowania obudziła zresztą moja praca dyplomowa.I ona się tu znajdowała, niewydrukowana oczywiście, tkwiła gdzieś, w jednym z zasobników mieszczących mikrofilmy.Oparłem się w niej na odkrywczych studiach Bergmanna i Reynoldsa, którym udało się zmozaiki kolorowych procesów wyosobnić i odfiltrować" składowe towarzyszące emocjomnajsilniejszym - rozpaczy, bólowi, rozkoszy - z kolei zestawiłem owe zapisy z wyładowaniamiprądów oceanicznych i wykryłem oscylacje i oprofilowania krzywych (na pewnych partiachczaszy syme-triad, u podstawy niedojrzałych mimoidów i in.) - przejawiające godną uwagianalogię.To wystarczyło, aby nazwisko moje pojawiło się rychło w brukowej prasie podbłazeński-mi tytułami w rodzaju Galareta rozpacza" albo Planeta w orgazmie".Ale wyszło mito (tak sądziłem przynajmniej do niedawna) na korzyść, gdyż Gibarian, który jak każdy innysolarysta, nie czytał wszystkich ukazujących się tysiącami prac, zwłaszcza już nowicjuszy,zwrócił na mnie uwagę i dostałem od niego list.List ten zamknął jeden, a otworzył nowyrozdział mego życia.SnyPo sześciu dniach brak jakiejkolwiek reakcji skłonił nas do powtórzenia eksperymentu, przyczym Stacja trwająca dotąd bez ruchu na skrzyżowaniu czterdziestego trzeciego równoleżnika zesto szesnastym południkiem popłynęła, utrzymując czterystametrową wysokość nad oceanem, wkierunku południowym, gdzie, jak wskazywały radarowe czujniki i radiogramy Sateloidu,aktywność plazmy znacznie się ożywiła.Przez dwie doby zmodulowany moim ence-falogramem pęk rentgenowski uderzał niewidzialnie,w odstępach kilkugodzinnych, w prawie zupełnie gładką powierzchnię oceanu.Pod koniec drugiej doby znajdowaliśmy się już tak blisko bieguna, że gdy prawie cała tarczabłękitnego słońca chowała się za horyzontem, purpurowe obrzmiewanie chmur po jegoprzeciwnej strome zwiastowało wzejście słońca czerwonego.Czarny ogrom oceanu i puste niebonad nim wypełniała wówczas oślepiająca swą gwałtownością walka kolorów twardych,metalicznie rozżarzonych, łyskających jadowitą zielenią - ze stłumionymi, głuchymi płomieniamipurpury, a sam ocean przerzynały odblaski dwu przeciwstawnych tarcz, dwu gwałtownychognisk, rtęciowego i szkarłatnego; trzeba było wówczas najmniejszego obłoku w zenicie, abyświatła spływające wraz z ciężką pianą po skosach fal wzbogaciły się o nieprawdopodobne,tęczowe migotania.Tuż po zachodzie błękitnego słońca na północno-zachodnim widnokręguukazała się, zrazu zwiastowana sygnalizatorami, stopiona prawie nie do odróżnienia z rudozbroczoną mgłą i wyłaniająca się z niej tylko pojedynczymi, zwierciadlanymi łyśnięciami jakwyrastający tam, na styku nieba i gleju, gigantyczny kwiat ze szkła - symetriada.Stacja niezmieniła jednak kursu i po jakimś kwadransie drgający czerwienią jak przygasająca lampa zrubinów kolos schował się na powrót za horyzontem.Kilka minut pózniej wysoki, cienki słup,którego podstawa była już skryta przed naszymi oczami krzywizną planety, wzbił się na kilkakilometrów, rosnąc bezgłośnie w atmosferę.Ten oczywisty znak końca dostrzeżonej symetriady,w połowie gorejąc krwawo, w drugiej jaśniejąc jak słup rtęci, rozrósł się w dwubarwne drzewo,potem końce jego coraz bardziej pęczniejących gałęzi zlały się w jedną grzybiastą chmurę, którejgórna część ruszyła w ogniu dwu słońc na daleką wędrówkę z wiatrem, a dolna, ciężkimi, natrzecią część horyzontu rozsnutymi groniastymi szczątkami, opadała nad-zwyczaj powoli.Po godzinie znikł ostatni ślad tego widowiska.I znowu minęły dwie doby, eksperyment powtórzono po raz ostatni, rentgenowskie nakłuciaobjęły już niemały szmat glejowego oceanu, na południu ukazały się doskonale widoczne znaszego wzniesienia, mimo trzy-stukilometrowej odległości, Arrhenidy, po-szóstny, skalistyłańcuch jakby śniegiem zmrożonych szczytów; w istocie naloty organicznego pochodzenia,świadczące, że formacja ta stanowiła ongiś dno oceanu.Zmieniliśmy wówczas kurs na południowo--wschodni i sunęliśmy jakiś czas równolegle dogórskiej bariery, zmieszanej z chmurami, typowymi dla rudego dnia, aż i one znikły.Odpierwszego eksperymentu upłynęło już dziesięć dni.Przez cały ten czas na Stacji nic się właściwie nie działo; kiedy Sartorius raz opracowałprogramowanie eksperymentu, powtarzała go potem automatyczna aparatura i nie jestem nawetpewny, czy ktokolwiek kontrolował jej działanie.Ale zarazem działo się na Stacji o wiele więcej,niż można by sobie życzyć.Nie między ludzmi.Obawiałem się, że Sartorius będzie się domagałwznowienia prac nad anihilatorem; czekałem też na reakcję Snauta, kiedy dowie się od tamtego,że go w jakiejś mierze oszukałem, przesadzając niebezpieczeństwo, jakie mogło pociągnąć zasobą unicestwienie neutrinowej materii.Nic jednak takiego nie nastąpiło z powodów początkowozupełnie dla mnie zagadkowych; oczywiście brałem też pod uwagę jakiś podstęp, zatajenie z ichstrony przygotowań i prac, codziennie więc zaglądałem do bezokiennego pomieszczenia tuż podpodłogą głównego laboratorium, w którym znajdował się anihila-tor.Nigdy nie zastałem tamnikogo, a warstewka kurzu, pokrywająca pancerze i kable aparatury, świadczyła, że nawet niedotknięto jej od wielu tygodni.Snaut w owym czasie stał się tak samo niewidzialny jak Sartorius, a jeszcze bardziej od niegonieuchwytny, bo już i wizofon w radiostacji nie odpowiadał na wezwanie.Ruchami Stacji musiałktoś kierować, ale nie mogę powiedzieć kto, bo mnie to po prostu nie obchodziło, jakkolwiekbrzmi to może dziwnie.Brak reakcji ze strony oceanu też pozostawił mnie obojętnym do tegostopnia, że po dwu czy trzech dniach mało że przestałem na nią liczyć czy obawiać się jej,całkowicie o niej i o doświadczeniu zapomniałem.Całymi dniami przesiadywałem albo wbibliotece, albo w kabinie z Harey, snującą się koło mnie jak cień.Widziałem, że jest z naminiedobrze i że się ten stan apatycznego i bezmyślnego zawieszenia nie może przeciągać wnieskończoność
[ Pobierz całość w formacie PDF ]