[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Ogarniała mnie narastająca, niema trwoga.Działo się zbyt wiele i za szybko.Mój mózg nie byłzdolny przyswoić tego wszystkiego za jednym zamachem.W ciemnościach jakie panują tużprzed brzaskiem, napływały mi do głowy różne myśli i obrazy.Ale największy lęk budziło wemnie to, że nie potrafiłem zrozumieć ani wytłumaczyć sobie uczuć, jakie żywiłem wobecMariny.Wstawał świt kiedy wreszcie udało mi się zasnąć.We śnie biegłem przez sale tonącego w ciemnościach i wyludnionego pałacu z białegomarmuru.W którym pełno było posągów.Kiedy je mijałem, rzezby otwierały swe kamienneoczy i szeptały niezrozumiałe dla mnie słowa.Nagle wydało mi się, że widzę w oddali Marinę ipobiegłem ku niej.Zwietlista postać przypominająca anioła prowadziła ją za rękę korytarzem, zktórego ścian spływała krew.Usiłowałem ich doścignąć, kiedy w korytarzu otworzyły się drzwi iwyłoniła się z nich Maria Shelley, unosząc się nad ziemią i powłócząc za sobą zniszczonegiezło.Płakała, a jej łzy, miast spadać na ziemię, zawisały w powietrzu.Wyciągnęła do mnieramiona, ale dotknąwszy mnie, rozsypała się w popiół.Wołałem Marinę, błagając, byzawróciła, ona jednak zdawała się mnie nie słyszeć.Wciąż biegłem, ale korytarz z każdymmoim krokiem wydłużał się w nieskończoność.Wówczas świetlisty anioł odwrócił się do mnie,ukazując swe prawdziwe oblicze.Z twarzy wyzierały ziejące pustką oczodoły, na głowie miastwłosów wiły się białe węże.Zmiejąc się bezlitośnie, piekielny anioł nakrył swoimi białymiskrzydłami Marinę i zniknął w oddali.We śnie poczułem, jak cuchnący oddech owiewa mi kark.Był to niedający się z niczym pomylić odór śmierci, szeptem wypowiadającej moje imię.Odwróciłem głowę i ujrzałem, jak czarny motyl sfruwa na moje ramię.17Obudziłem się, próbując złapać oddech.Byłem bardziej zmęczony niż przed pójściem dołóżka.W skroniach mi pulsowało, jakbym wypił dwa dzbanki kawy.Nie wiedziałem któragodzina, ale sądząc po blasku słońca, dochodziło południe.Wskazówki budzika potwierdziłymoje przypuszczenia.Wpół do pierwszej.Zszedłem na dół, jak mogłem najszybciej, ale wkuchni było pusto.Na stole stało zimne już śniadanie, a przy nim liścik.Oskarze!Musieliśmy iść do lekarza.Nie będzie nas przez cały dzień.Nie zapomnij nakarmić Kafki.Zobaczymy się przy kolacji.MarinaAapczywie jadłem śniadanie, czytając list i rozkoszując się kaligraficznym pismem.Kafkabył łaskaw pojawić się parę minut pózniej, więc dałem mu miseczkę mleka.Na dzisiaj niemiałem żadnych planów.Postanowiłem zajrzeć do internatu, wziąć trochę ubrań i powiedziećdoni Pauli, by darowała sobie sprzątanie mojego pokoju, bo spędzę święta z rodziną.Przechadzka do internatu bardzo dobrze mi zrobiła.Wszedłem głównym wejściem iposzedłem do mieszkania doni Pauli na trzecim piętrze.Dońa Paula była poczciwą kobietą, która zawsze i dla każdego z nas miała ciepłyuśmiech.Owdowiała przed trzydziestu laty i Bóg jeden wie, od ilu lat zachowywała ścisłą dietę. Bo, wie pan, mam niestety naturalne skłonności do tycia , mówiła nieustannie.Nie miaładzieci i nawet teraz, licząc sobie już sześćdziesiąt pięć lat, pożerała wzrokiem każde niemowlęw wózku spotykane po drodze na targowisko.Mieszkała sama, w towarzystwie pary kanarków iogromnego telewizora marki Zenit, który wyłączała dopiero wtedy, gdy ekran rozświetlał sięportretem rodziny królewskiej, życząc jej, w akompaniamencie hymnu narodowego, dobrejnocy.Skórę na dłoniach miała przeżartą przez bielinki.A od samego widoku żylaków na jejopuchniętych kostkach człowiek potwornie cierpiał.Jedyne zbytki, na jakie sobie pozwalała,ograniczały się do wizyty u fryzjera, raz na dwa tygodnie, i zakupu kolorowego tygodnika Hola.Uwielbiała czytać o życiu księżniczek i podziwiać kreacje gwiazd.Kiedy zapukałem dojej drzwi, oglądała w telewizji Słowika z Pirenejów, nadawanego w ramach cyklu filmówmuzycznych z dziecięcą gwiazdą sprzed wielu lat, Joselitem.Jakby jej było małoprzyjemności, przygotowywała sobie na dodatek tosty polane skondensowanym mlekiem iposypane cynamonem.- Dzień dobry, dono Paulo.Przepraszam, że przeszkadzam.- Ależ skąd, Oskarze, wcale nie przeszkadzasz! No, wchodz, wchodz&Na ekranie Joselito śpiewał małej kózce jedną z tych swoich andaluzyjskich pieśni.Rzewnej scenie przyglądała się rozanielona i wniebowzięta, dwójka żandarmów z gwardiicywilnej.Wokół telewizora rozstawione były figurki Matki Boskiej i stare zdjęcia nieboszczykamęża, don Rodolfa, prężącego się dumnie przed obiektywem, z włosami lśniącymi odbrylantyny i w nienagannym mundurze faszystowskiej Falangi
[ Pobierz całość w formacie PDF ]