[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Wygląda strasznie - powiedziała Dasza - ale myślę, że to jest to.Tylko wiesz, jaki jestproblem.Szkoła Poli?Ciężka sprawa - westchnęła Dasza.Obejrzeliśmy tamte dwa domy i jeszcze jakieś, ale ciągnął nas ten pogrążony w depresji.Wahaliśmy się przez miesiąc Dom nie znalazł w tym czasie kupca, co powinno było nasostrzec, ale uznaliśmy to za cudowny zbieg okoliczności i palec przeznaczenia, którywskazywał nam drogę do Michałowic.Zarabiałem wtedy całkiem OK.Miałem jednak na utrzymaniu rodzinę, płaciłemnajwyższe polskie podatki, w tym coś, co się nazywa ZUS, na emeryturę, której nigdy tupewnie nie zobaczę.No i płaciłem kalifornijskie alimenty Helen.Uzbierałem tylko nazadatek, konieczny przy umowie wstępnej.Musiałem zaprzedać duszę za kredyt.Początkowo wydawało mi się to tylko zgrabnym sformułowaniem, ale po dwóchtygodniach rozmów w bankach zorientowałem się, że zaprzedanie duszy to niezwykleeleganckie określenie bandyckiego procederu, jakim jest udzielanie pożyczki na zakupdomu.W euro! Co za idiota! Ale nie było innego sposobu, by się porwać na taką inwestycję.Nikt mi nie wierzył, na wszystko potrzebowałem taczki papierów z pieczęciami, bo tutajurzędnicy bankowi niezmiennie wierzą w magiczną moc pieczęci.Najlepiej okrągłej.Jakbym sam sobie takiej nie mógł wyprodukować na kolorowej drukarce! Pieczęć iprocedura.Nie wiem, może specjalnie tak ich dobierają, żeby nawet przez przypadek niepodjęli jakiejś niestandardowej decyzji.Nikogo nie obchodził mój potencjał, moje przyszłezarobki - tu, zaraz, z marszu musiałem oddać pod zastaw dom, swoją polisę na życie i cesjęubezpieczenia na dom.Tylko tak mogliśmy dostać ten cholerny kredyt.Nie wiedziałem,śmiać się czy płakać, ale w końcu podpisałem wszystkie cyrografy.Tymczasem wymyśliliśmy z Daszą, że kiedy właściciel domu i jego synowie sięwyprowadzą ze swoimi regałami, szafami, komodami, które wypełniały szczelnie wszystkiepokoje, to posprzątamy gruntownie i pomalujemy ściany.Potem powolutku zaczniemyremontować, a wprowadzimy się, jak się wprowadzimy.Ostatecznie nie tylko Pola musiaładojeżdżać do szkoły, dla mnie też oznaczało to dużą zmianę po wygodach metra.Aleciągnęło mnie do domu przy cichej uliczce, o rzut kamieniem od lasu, bez zgiełku blokowegoosiedla i samochodów jeżdżących pod oknami.Pamiętam jesienne popołudnie, kiedy pan Słucki zabrał już stamtąd prawie wszystko, amy przyjechaliśmy tylko we dwoje.Dopiero wtedy zobaczyłem, jak ten dom wygląda naprawdę, po zdjęciu zasłon idywanów, odkręceniu regałów, wyniesieniu mebli.Zrobiło mi się słabo na widokwypaczonych okien, popękanych ścian, nadgniłych tu i ówdzie podłóg, zmurszałych futryn ikilometrów rur pociągniętych na zewnątrz, po ścianach.Dasza omal nie zatruła sięśrodkiem grzybobójczym, którym musiała spryskać po sufit obie łazienki.Były zarośniętebrudem.Dosłownie.Drzwi od kabiny prysznicowej zostały mi w rękach po tym, jak udało misię je otworzyć.Zamiast zabierać się do malowania, trzeba było szykować pieniądze na generalnyremont.Rozejrzeliśmy się po ogrodzie.Wszedłem do pustego garażu, a tam, na środku, stałzdezelowany wózek inwalidzki, zapewne używany przez zmarłą właścicielkę domu.Przejmujący widok.- Widzisz to? - zapytałem Daszę.- Jak wykadrowane - powiedziała.- I straszne.Brr.Zaczęliśmy remont.Spłukaliśmy się do minus jeden.Byłem bankrutem z długiem jak stąd na Alaskę.Do dziś nie rozumiem, jak to się mogłostać.Ale miałem, co chciałem.5Cudownie było znowu mieć małe dziecko.Cudownie było kupować pampersy, a tetrowepieluszki wykorzystywać wyłącznie w charakterze ściereczek, spokojnie karmić piersią nażądanie bez niczyich uwag o głodzeniu i rozpuszczaniu dziecka oraz o nadzwyczajnychwłaściwościach przecieranej marchwianki.Cudownie było wiedzieć, że niektóre zdzisiejszych niewzruszonych zakazów piętnaście lat temu stanowiły najnowocześniejszezalecenia - jak choćby układanie dziecka na brzuszku, dawniej lekarstwo na trawienie,problemy ze stawami i parę innych, obecnie - pierwsza przyczyna zespołu nagłej śmierciłóżeczkowej.To dawało zdrowy dystans do aktualnie obowiązujących niewzruszonych zakazów.Starałam się nie porównywać i nie przeżuwać na nowo starych żalów z poprzedniegożycia, ale rozpływałam się cała, kiedy Marcin wracał z pracy i zajmował się Ulą.Nie pytał, coniby takiego robiłam przez dzień cały i czym niby się tak zmęczyłam.Będąc w ciąży, nasłuchałam się o tym, jaki to w tym wieku cudowny zastrzyk energii, alepo paru miesiącach swoje wiedziałam.Niewiele mnie denerwowało, niewiele mnie nękało - w porównaniu z tym, co działo siępo urodzeniu Poli, byłam wręcz flegmatyczną matką - ale fizycznie dostawałam w kość.Znowu miałam bicepsy.Znowu miałam problemy z kręgosłupem.Najbardziej lubiłam niedzielne popołudnia, kiedy Pola brzdąkała na gitarze, japodrzemywałam, a Marcin siedział z Ulą i przyglądał jej się z miną: To moje dzieło!.Powolutku docieraliśmy się z Marcinem
[ Pobierz całość w formacie PDF ]