[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Oczy wszystkich chciwie były zwrócone ku niemu,niektórzy na palcach z dalszych ław do bliższych się przesuwali, aby lepiejsłyszeć mogli.Kaznodzieja mówił po niemiecku, Dudyczowi język ten nie byłcałkiem obcym, lecz rzecz cała dla niego zbyt ponętną nie wydawała się -pozostał więc na swej ławie z dala i z mowy ledwie kilka frazesów mógłpochwycić.Predykant przybyły z Wittenbergi gwałtownie występował przeciwkodespotyzmowi Rzymu - powtarzał wszystko, co przeciw papiestwu naówczasgłoszono, starając się je oczernić i wstrętnym uczynić.Mówił o kościeleChrystusowym, o idealnym grobie bożym, o przyszłej szczęśliwości świataodrodzonego i oczyszczonego z bałwochwalstwa.W końcu jakiś szał proroczynim owładnął i to, co mówił, stało się prawie niezrozumiałym.Apokalipsis,wyciągi z ksiąg proroczych, zastosowane do czasów nowych, fantastyczneobrazy - ognistymi rysy piętnowały się w umysłach słuchaczów.Wrażenie było ogromne, a gdy skończywszy, uznojony apostoł zamilkł, ciszazapanowała grobowa i choć inni mówcy zapowiedzeni byli, nikt się odezwać nieśmiał.Po długich szeptach i naradach zanucono pieśń dziękczynną także po niemieckui na tym skończył się ów obrzęd wieczorny.Dudycz postrzegł, jak potem kołemotoczono bladego predykanta, który jeszcze będąc pod wpływem natchnienia,jakie mu kazanie jego dyktowało, ocierał czoło i ust prawie otworzyć nie mógł.Niektórzy z duchownych zbliżyli się ku niemu.W sali poskupiały się gromadki.Wszyscy byli pod naciskiem tych wyrazów natchnionych, widocznie napełniałyich one jak najlepszymi dla przyszłości tego kościoła nadziejami.Petrek patrzał, słuchał, lecz naprawdę pragnął, aby się to wszystko jaknajprędzej skończyło i żeby wychodzącego stąd gospodarza przyłapał.Ale tenbył tak oblężony, że Dudycz w końcu postanowił się wymknąć i czekać na niegow dziedzińcu.Tu już ciemno się tak zrobiło, że po chwili przeniósł się do bramyi długo czekać musiał, nim nareszcie spostrzegł idącego Bonera, któregopośpieszył pozdrowić.Roztargniony podskarbi nie bardzo nań zważał i byłbypominął, gdyby Petrek nie szepnął mu, iż chce z nim mówić na osobności.Boner, w sile wieku, pańskiego oblicza, postawy pięknej mąż, zmierzył go odstóp do głów oczyma, jakby pytał: "co on, biedny człeczyna, z nim privatimmieć może do czynienia"? Ale snadz przypomniał sobie, iż sam go kilkakroćużywał do porady w sprawach żupy i kazał mu iść za sobą do mieszkania.Wewnątrz kamienica tego bogacza i możnego dygnitarza nie ustępowałanajwspanialszym domom książęcym.Zbogaceni mieszczanie lubili okazywać,że razem z fortuną nabyli upodobania pańskie, więc przepych był wszędzie.Aże stosunki dozwalały im z zagranicy, z krajów przemysłu i sztuki z łatwością iszybko sprowadzać wszystko - nowości kosztowne, zaledwie się gdzie zjawiły,wnet się tu znalezć musiały.Przeszedłszy szereg izb tak strojnych, że Dudyczowi jak obraz zaczarowanegojakiegoś pałacu mignęły przed oczyma - Boner wprowadził go do małejkomnatki, która do poprzedzających ją izb wspaniałych wcale nie była podobną.Tu oprócz stołu, kilku krzeseł i ław dokoła, a rzezbionej szafy, nie było nic.Włoska lampa olejna czekała na gospodarza, stojąc na stoliku zarzuconymkartkami papierów, listów i księgami wąskimi i długimi, zawierającymirachunki.Panu Bonerowi jawnie było pilno, wskazał siedzenie Dudyczowi i zobojętnością wielkiego pana, który rad zbyć się natrętnego klienta, rzekł doniego:- No, Dudycz, cóż ty mi przynosisz ze dworu? Masz co do mnie? Petrkowi jakoś wytłumaczyć się na razie było ciężko; niewymowny, szukał pogłowie, od czego by miał począć.- Ja do Waszej Miłości w mojej własnej sprawie przychodzę - odezwał sięnieśmiało.- Mówże, proszę.- Chciałbym - dodał Dudycz niezgrabnie - chciałbym się żenić.- A któż ci broni? - śmiejąc się odparł Boner.- Jesteś pełnoletni od dawna.Zaczerwienił się Dudycz.- Ale bo - rzekł - idzie tu o pannę z fraucymeru królowej jejmości.- I chcesz, aby ci król jegomość był swatem - począł Boner wesoło.- Ale,Dudyczu mój, to ci rychlej zaszkodzi, niż pomoże.Stara pani nasza dąsa się nanas.- Ja to wiem - począł Petrek widocznie skłopotany tym, jak przystąpić dosprawy - ale właśnie się tak rzeczy składają, że moje ożenienie królowi staremubędzie bardzo na rękę, więc myślałem, że mi do niego pomoże.- Królowi? Twoje ożenienie? - rozśmiał się Boner, z góry spoglądając nabiednego, zafrasowanego petenta.- Nie rozumiem.Mów jasno!Dudycz zniżył głos i począł nieśmiało:- Mówią, że młody król na tę samą pannę rzucił okiem i że królowa, aby go odprzyszłej małżonki odstręczyć, patrzy na to przez szpary.hm.!Boner zrozumiał, ale się zmarszczył.- Mówisz o pięknej Dżemmie? - zapytał.Głową potwierdził Dudycz, a uśmiech politowania prześliznął się po ustachpana podskarbiego.- %7łal mi cię, mój Dudycz - rzekł - ale na miłość, jak na śmierć, lekarstwa niemasz!Poruszył ramionami i zamilkł.- Czegóż tedy właściwie chcesz? - odezwał się po dość długiej przerwie, wczasie której Dudycz się jaśniej nie zebrał tłumaczyć.- Król nie ma mocy nadfraucymerem żony; jeżeli Bona sobie tego nie życzy, Włoszka owa także pewniemłodego króla będzie wolała niż starego dworzanina.W czymże my ci pomócmożemy?Petrek podniósł oczy.- A jeśli staremu panu dokuczy to, że młoda królowa przybywszy, zle będzieprzyjętą., bo młody król, gdy się rozkocha., nie zechce do niej przystać? Juścibyście się Włoszki pozbyć radzi zawczasu, a ja ją gotów jestem wziąć.Boner słuchał, ale obojętnie i dumnie
[ Pobierz całość w formacie PDF ]