[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Z wolna jednak okolica staje się coraz dzikszą.Ro-ślinność niknie stopniowo, ustępując miejsca skałom.Brak wody nie pozwala tu rozwinąć sięjakiemukolwiek życiu organicznemu.Pociąg poczyna biec wśród amfiteatrów nagich skał,które ciągnąc się półkolami wzdłuż drogi zdają się nie mieć końca.Widać tylko skały i niebo.Spojrzysz na prawo lub na lewo w gardło kanionu, widzisz kamienną, pustą galerię; przedtobą kamienna galeria, za tobą także.Pociąg leci jakby wśród umarłych miast.Gwałtownyoddech lokomotywy, hurkot kół zdwojony echem są jedynymi głosami wśród panującej tamciszy.Tu ludzi nigdy nie będzie; nie ma i żadnych innych żywych istot: pusto, głucho! Czy to Mohave? pytam jadącego ze mną skwatera. Nie odpowiada. Mohave to pustynia. A toż nie pustynia?Tymczasem upływa godzina, dwie, droga nie zmienia się.Ciągle też same amfiteatry skal-ne, też same półkola skał, jedno podobne do drugiego: kamień, kamień.Porzucam więc oknowagonu, tym bardziej że poczyna być ciemno.Nazajutrz rano pociąg zatrzymał się na małej stacji tuż nad granicą Mohave.Stację tę skła-dało kilka domów stojących bez osłony na nagim stepie, więc zwykły, pomalowany brązowodomek kolejowy, pospolita buda z czerwonych desek z napisem Bakery i druga takaż samazatytułowana: Saloon , co znaczy po prostu: szynk.Dowiedziawszy się, że z tej właśnie sta-cji można się dostać na pustynię ciągnącą się wzdłuż linii kolejowej, wysiadłem tu z zamia-rem pozostania przez dni kilka.Nie wiedziałem wprawdzie, gdzie będę spał, ale spać możnaw tym klimacie i pod gołym niebem.Zresztą, tyle już nocy spędziłem w ten sposób, że jednawięcej nie czyniła różnicy.Za to napisy: Bakery i Saloon upewniły mnie, że w najgor-szym razie dostanę sucharów i piwa.Jakoż i tak było.Gdy pociąg odszedł, poznajomiłem sięz urzędnikiem kolejowym nazwiskiem Brown, który zaprosił mnie na nocleg.Powiedział mitakże, że do właściwej pustyni, a raczej do lasu palmetów, jest jeszcze cały dzień drogi konno.Na stacji nie było koni, ale o parę mil dalej mieszkał Indianin, niegdyś przewodnik kupiec-kich wozów przez tę część pustyni, mający kilka mustangów, które łatwo było nająć.Wska-zano mi kierunek, w którym miałem szukać jego chaty, więc nie mając nic lepszego do robo-ty, udałem się tam niezwłocznie.Jakoż po godzinie drogi stepem, gołym zupełnie jak klepi-sko i popękanym, zobaczyłem małą dolinę, a raczej wklęsłość, w środku której stała spiczastachata indyjska i korall, w którym chodziły konie.Było w tej dolinie trochę zieloności, albo-wiem woda zaskórna, wydobywająca się w postaci kałuż na wierzch, pozwalała rosnąć trawiei małym krzakom podobnym do naszych sumaków.Zresztą nie rosło ani jedno drzewo.Kołochaty sterczały łodygi kukurydzowe.W trójkątnym otworze wigwamu siedział stary Indianinobdzierając ze skóry zabite wiewiórki ziemne, których kilka już obłupionych suszyło się nasłońcu.Niełatwo było mi się z nim porozumieć, mówił bowiem mieszaniną poprzekręcanych wy-razów hiszpańskich, angielskich i indyjskich.Na szczęście, na wszelkie moje kwestie i pyta-nia odpowiadał stale jednym frazesem w złej hiszpańszczyznie: Dos pesos! (dwa dolary).Pytałem: jak daleko do lasu? odrzekł: Dos pesos ; pytałem: czy i sam pojedzie, czy mitylko da konia? on znów: Dos pesos.Przy tym pokazywał mi dwa palce, jakby dla lep-szego objaśnienia.Zgodziłem się wreszcie na dos pesos! , ale pod warunkiem, abyśmy wy-jechali natychmiast.Indianin nie miał ochoty.Chciało mu się to spać, to jeść; dopiero gdy spostrzegł, że nie ma rady, począł siodłać ko-nie, mrucząc pod nosem zapewne przekleństwa na upartą bladą twarz.Przygotowania dodrogi trwały jednak krótko.Nowy mój przewodnik przytroczył do siodła spory worek z kuku-rydzą i drugi na wodę.Naczerpnął jej nawet natychmiast, ale że była mętna i ciepła, kazałemją wylać, tym bardziej że mogliśmy nabrać studziennej na stacji.Powstała o to między nami169kłótnia.Pero ( Pies ! takie było imię Indianina) utrzymywał, że nie mamy potrzeby jechaćna stację, że to z drogi itd., ale ja miałem potrzebę, nie życząc bowiem sobie jeść jego suszo-nych obrzydliwych wiewiórek, chciałem zakupić sucharów i czego można było dostać.Kłóciliśmy się zawzięcie, nie chcąc jeden drugiemu ustąpić; ale ponieważ konie były jużprzygotowane, siadłem więc na jednego i zwróciłem go ku stacji oświadczywszy Perowi, żemoże robić, co mu się podoba.Rad nierad musiał jechać za mną.Po drodze, gdyśmy galopo-wali jeden obok drugiego, wpadł w jeszcze gorszy humor, oświadczył bowiem, że muszę mudać mucho (bardzo wiele) tytuniu i wódki, ja zaś odpowiedziałem, że wcale nie muszę i żejeśli nie będzie robił, co zechcę, nie dam nic.Musiałem tak postąpić, aby się nie pozwolićzawojować.Wiedziałem także, że Pero żałował, iż zażądał ode mnie tylko dwa dolary, ale nawszelkie te żale było za pózno.Przybyliśmy wreszcie na stację.Urzędnik Brown zobaczywszy mego Pera powiedział mu,iż jest wielkim złodziejem i że nikt inny prócz niego nie mógł ukraść połciów słoniny, któreprzed paru dniami zginęły.Teraz dopiero zrozumiałem, dlaczego Pero chciał koniecznie sta-cję wyminąć.Ale prosiłem, aby dano mu pokój, tym bardziej że nie było jawnie świadczą-cych przeciw niemu dowodów; sam zaś Pero gorąco zapewniał, że jakkolwiek słoninę musiałzjeść pero (pies), ale nie big (wielki) Pero, tylko mały pero na czterech nogach.Dlazakończenia sprawy posłałem go po wodę, sam zaś poszedłem do Bakery.Dostałem tamnie tylko sucharów, ale tartej szynki, a przede wszystkim ogromny pęk bananów wiszącychna grubej łodydze.Po południu ruszyliśmy ku pustyni.Obejrzałem się w kierunku gór, przezktóre przejeżdżałem wczoraj.Zaledwie majaczyły na widnokręgu, jakby błękitne pasma mgłyi obłoków.Przed nami rozciągał się bezbrzeżny szary step pochylający się nieco w kierunkuzachodnim ku Oceanowi.Na całej tej ogromnej przestrzeni wzrok nie odkrywał ani jednegodrzewa.Grunt nagi, szary, popękany w wielkie kręte szpary, wyglądał jakby wyschłe łożyskowód popaczone od promieni słonecznych.Niskie też położenie tych płaszczyzn pozwalało miprzypuszczać, że były one kiedyś dnem wód
[ Pobierz całość w formacie PDF ]