[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Umyślnie przedłużała w nieskończoność rozmowę z kupującymi.Potem nadeszło jeszcze kilka kobiet, a przed oknem zobaczyłem przechodzącegooficera.Opuściłem kantynę.Przy bramie była jeszcze ta sama warta.Przepuszczono mnie bez jakichkolwiektrudności.Poszedłem dalej, mając podobne uczucie jak w Le Vernet.Zdawało mi się,że dogonią mnie i zamkną.Czułem jak pot mnie oblewa.Na ulicę wytoczyła się jakaś stara ciężarówka.Nie mogąc inaczej jej wyminąć,szedłem skrajem drogi z oczami utkwionymi w ziemię.Wóz zatrzymał się tuż za mną.Siłą woli opierałem się chęci ucieczki.Ruszyłby w pogoń i wówczas nie miałbym jużżadnych szans.Usłyszałem za sobą czyjeś szybkie kroki.Ktoś wołał:— Hej, monter!Obróciłem się.Jakiś starszy mężczyzna w mundurze zbliżył się do mnie.— Czy zna się pan na motorach? — zapytał.— Nie.Jestem elektrykiem.— Tu również, zdaje się, chodzi o elektryczne przewody.Niech no pan spojrzy.— Tak, proszę, niech pan zobaczy — odezwał się drugi kierowca.Spojrzałem.To była Helena.Stała za żołnierzem, wpatrzona we mnie, z palcemna ustach.Była w spodniach i swetrze, bardzo szczupła.— Proszę, niech pan spojrzy — powtórzyła przechodząc koło mnie.— Uważaj!— szepnęła.— Udawaj, że się znasz trochę na tym.W wozie jest wszystko w porządku.Żołnierz przechadzał się tam i z powrotem.— Skąd się tu wziąłeś? — spytała szeptem.Podniosłem osłonę silnika.— Uciekłem.Jak się spotkamy?Pochyliła się obok nad silnikiem.— Robię zakupy dla kantyny.Pojutrze.Bądź w miasteczku! W pierwszejkawiarni na lewo.O dziewiątej rano.— A przedtem?— Długo to potrwa? — spytał żołnierz.— Kilka minut.To nic ważnego.— Helena wyciągnęła z kieszeni w spodniachpaczkę papierosów i poczęstowała go.Żołnierz zapalił i usiadł na skraju drogi.— Więc gdzie? — dopytywałem się pochylony nad motorem.— W lesie? Przyogrodzeniu? Byłem tam wczoraj.Może dziś wieczorem?Przez chwilę wahała się.— Dobrze.Dziś wieczorem.Ale przed dziesiątą nie mogę.— Dlaczego nie możesz?— Bo w tym czasie wychodzą inne.A zatem o dziesiątej.I pojutrze rano.Bądźostrożny.— Jacy tu są żandarmi?Nadszedł żołnierz.— Nie jest tak źle — odpowiedziała Helena po francusku.— Zaraz będziegotowe.— Samochód ma już swoje latka — zauważyłem.Żołnierz roześmiał się.— Nowe mają szkopy.I ministrowie.Gotowe?— Gotowe — powiedziała Helena.— Dobrze, żeśmy pana spotkali — powiedział żołnierz.— Ja wiem osamochodach tylko tyle, że potrzebują benzyny.Żołnierz, a za nim Helena, weszli do wozu.Zapuściła motor.Prawdopodobnieprzedtem wyłączyła tylko zapłon.— Dziękuję! — zawołała Helena wychylając się ku mnie z szoferki.Jej wargiformowały niedosłyszalne wyrazy.— Z pana pierwszorzędny majster! — zawołała, gdywóz już ruszał.Jakiś czas stałem w niebieskawym zapachu benzyny.Byłem oszołomiony.Potem maszerując powoli, automatycznie przed siebie, zacząłem myśleć, a wraz zmyślami przyszedł niepokój, wspomnienie tego, co usłyszałem, i cichy, dokuczliwy bólzwątpienia.Leżałem w lesie i czekałem.Obserwowałem stąd ścianę płaczu, kobiety, którespokojne i zamyślone stały przy parkanie, z wzrokiem utkwionym w przestrzeńwieczorną.Wkrótce większość z nich odeszła.Zrobiło się ciemno.Słupy w parkanieprzybierały stopniowo postać cieni.Potem zjawił się między nimi jakiś nowy,ruchomy cień.— Gdzie jesteś? — usłyszałem szept Heleny.— Tutaj!Zbliżyłem się do niej.— Czy możesz przedostać się na tę stronę? — spytałem.— Później.Gdy wszystkie odejdą.Zaczekaj.Wycofałem się z powrotem między drzewa, dość daleko, aby nie zostaćzauważonym, gdyby ktoś zechciał skierować na las światło latarki kieszonkowej.Położyłem się na ziemi i wdychałem mocny zapach opadłego listowia.Zjawił się lekkiwietrzyk, a z nim dokoła jakieś szelesty.Odnosiłem wrażenie, jakby skradały się domnie tysiące szpiegów.Oczy moje coraz bardziej przyzwyczajały się do ciemności iwreszcie dostrzegłem sylwetkę Heleny o niewyraźnej, bladej twarzy, której rysów niemogłem rozpoznać.Wyglądała jak roślina o czarnej łodydze i białej koronie kwiatu,zawieszona na drucie kolczastym, to znowu jak bezimienna postać z czasów pogardy;właśnie dlatego, że nie mogłem rozpoznać jej twarzy, stała się symbolem wszystkichtwarzy wszystkich cierpiących na świecie.Nieco dalej dostrzegłem jeszcze jednąsylwetkę kobiecą, za nią w pewnej odległości kolejno drugą i trzecią; tak jak Helenastały przy ogrodzeniu, tworząc jak gdyby fryz kariatyd dźwigających na swychramionach niebo rozpaczy i nadziei.Był to widok nie do zniesienia.Odwróciłem wzrok.Gdy po chwili spojrzałemznowu, tamtych trzech już nie było, Helena zaś, pochylona, szamotała się z drutami.— Rozciągnij to i przytrzymaj — powiedziała.Nastąpiłem nogą na drut i uniosłem możliwie najwyżej drugi nad nim.— Zaczekaj! — powiedziała.— Gdzie się podziały tamte? — spytałem.— Wróciły do siebie.Jedna jest nazistką.Dlatego nie mogłam wcześniej.Wydałaby mnie.Ta, która płakała.Zdjęła bluzkę, spódnicę i podała mi przez druty.— Nie chciałabym podrzeć — szepnęła.— Więcej nie mam.Wyglądało to tak jak w biednych rodzinach, gdzie mniej przykłada się wagi dopotłuczonego kolana dziecka aniżeli rozdartej pończoszki; kolano się zagoi, a nowepończochy trzeba kupić.Czułem ciepło jej ubrania w mych rękach.Helena schyliła się i przelazłaostrożnie przez druty.Mimo to zadrasnęła się lekko w ramię.Po skórze pobiegłciemny, wąziutki wężyk, ukazała się krew.Podniosła się.— Czy nie moglibyśmy uciec? — spytałem.— Dokąd?— Nie wiedziałem, co odpowiedzieć.W samej rzeczy, dokąd?— Do Hiszpanii — powiedziałem.— Portugalii, Afryki.— Chodź — szepnęła Helena.— Chodź i przestańmy o tym mówić.Nikt niemoże stąd uciec bez dokumentów.Dlatego też nie pilnują nas tak bardzo.Ruszyła przede mną w las.Była prawie naga, tajemnicza i niezwykle piękna.Pozostała jedynie przeczuciem Heleny, mojej żony z ostatnich miesięcy;wystarczającym, by w rozkoszy i męce rozpoznać ją na nowo, wyłaniającą się ztchnienia przeszłości, do której garnęło się ciało drżące i pełne oczekiwania.Z tymjednak, że teraz była kobietą, która zeszła z fryzu kariatyd, bezimienna, otoczonadziewięciomiesięczną obcością, znaczącą więcej aniżeli dwudziestoletni pobyt naobczyźnie w normalnych warunkach.14.Właściciel knajpy, w której byliśmy przedtem, zbliżył się do nas.— Pierwszorzędna jest ta gruba — powiedział z godnością.— Francuzka.Mówię panom, wyrafinowana szatanica, doprawdy godna polecenia! Nasze kobiety sąogniste, ale na krótko.— Cmoknął.— Żegnam panów.Nic lepszego, jak oczyścić sobiekrew z Francuzką.One rozumieją życie.Nie trzeba też tak wiele kłamać jak z naszymikobietami.Szczęśliwego powrotu do kraju, panowie! Nie bierzcie tylko Lolity czyJuany.Obie są do niczego, w dodatku trzeba uważać na Lolitę, bo kradnie.Poszedł.Gdy otworzył drzwi, do środka wdarł się poranek, a z nim wczesnyzgiełk ulicy.— Chyba na nas już także czas — powiedziałem.— Zaraz skończę moje opowiadanie — odrzekł Schwarz — mamy jeszcze trochęwina.— Zamówił wino i kawę dla trzech kobiet, by mieć spokój od nich.— Była noc, w której padło niewiele słów między nami — mówił dalej Schwarz.— Rozpostarłem na ziemi kurtkę, a kiedy zrobiło się chłodniej, okryliśmy się spódnicąi bluzką Heleny oraz moim swetrem.Helena zasypiała i budziła się znowu [ Pobierz całość w formacie PDF ]

  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • ines.xlx.pl