[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.- Czy to może przez wojnę? Może dręczą go wspomnienia jakiejśbitwy? Czy jego regiment wpadł w pułapkę, wielu żołnierzy zabito?Schwytano go i trzymano w niewoli? Mam nadzieję, że istnieje jakieśusprawiedliwienie!Czekała, śledząc pilnie twarz kaprala.Nie dało się z niej nic wyczytać.- Herbata budzi w nim paraliżujący strach - wyrzuciła z siebie.-Albozamknięta przestrzeń.A może pająki.To ostatnie, co przychodzi mi dogłowy.Proszę mrugnąć raz, na tak, dwa na nie.Nie mrugnął wcale.- Nieważne - powiedziała zrozpaczona.- Będę musiała sama to zniego wyciągnąć.Po jakichś trzydziestu minutach, sapiąc i dysząc, Susanna dotarła naklify, w pobliżu zamku Rycliff.Lord Rycliff przybył tam, naturalnie, nadługo przed nią.Jego wierzchowiec, już rozsiodłany, pasł się nieopodal.- Lordzie Rycliff?! - zawołała.Jej krzyk odbił się od kamieni.%7ładnejodpowiedzi.Spróbowała znowu, otaczając usta dłońmi.- Lordzie Rycliff, można na słowo?- Tylko jedno, panno Finch? - nadeszła cicha odpowiedz od stronydziedzińca.- Czyżbym miał tyle szczęścia?Ruszyła w stronę kamiennych wieżyczek, nastawiając uszy, żebyusłyszeć jego głos.- Gdzie pan jest?- W zbrojowni.Zbrojownia?Idąc za dzwiękiem jego głosu, skierowała się do łukowato sklepionejbramy na dziedziniec.Wewnątrz skręciła w lewo i weszła do pustej,kamiennej wieżyczki w północno-wschodnim rogu.Obecnie, jak sięwydawało, zbrojowni.Przypuszczała, że to odpowiednie miejsce, żebytrzymać proch i broń.Chłodne, ciemne, otoczone kamieniem.Skrzy-pienie suchego żwiru pod stopami wskazywało, że dach jest w na tyledobrym stanie, że nie przepuszcza deszczu.Stanęła w progu, czekając, aż jej oczy przywykną do przyćmionegoświatła.Powoli scena nabierała wyrazistości, a kiedy Susanna dostrzegłaszczegóły, serce jej zamarło.Miała nadzieję - i to całkiem dużą - że Rycliff nie potraktuje zbytpoważnie zadania zorganizowania oddziału ochotników, że ograniczywysiłki do niezbędnego minimum.Przekonywała się, że to wszystkotylko na pokaz.Chyba nie liczył, że uda mu się stworzyć w Spindle Coveprawdziwy oddział bojowy.Ale, jeśli oczy jej nie zawodziły, nie mogła zaprzeczyć prawdzie.Tenczłowiek traktował swoją misję jak najpoważniej.Miała przed sobąniezły arsenał.Pod jedną ścianą wieży stały muszkiety brown bess*.Z drugiej stronystosy kul armatnich i kartaczy.Na nowo zbudowanych półkach umiesz-czono beczułki z prochem.A obok nich, tyłem do niej, stał lord Rycliff.Przebrał się i teraz miał na sobie tylko luzną koszulę, bryczesy i buty -bez kubraka czy fularu.Jasne płótno pobłyskiwało w słabym świetle,napinając się na muskułach jego ramion i pleców.Susanna nie byładoktorem, ale niezle znała ludzką anatomię.Na tyle dobrze, żebyzorientować się, jaki wspaniały mężczyzna przed nią stoi.Bez wojskowejkurtki, na przykład, była w stanie docenić jego zgrabne pośladki.Jędrne,umięśnione i.I absolutnie niestosowne jako przedmiot jej uwagi.Co się z nią działo?Podniosła wzrok, poświęcając chwilę, żeby dojść do siebie, zanim sięodezwie.Bram miał włosy związane w długi ciemny ogon.Jego konieczwieszał się między łopatkami, zawinięty jak haczyk wędki, wabiąc ją.- Lordzie Rycliff?- Nie odwrócił się.Wciągnęła głęboko powietrze ispróbowała jeszcze raz, nadając głosowi mocniejsze brzmienie.-Lordzie.- Wiem, że pani tu jest, panno Finch.- Jego głos był spokojny iopanowany.Bram stał do niej tyłem, schylony nad czymś, czego niewidziała.- Proszę przez chwilę zachować spokój.Odmierzam proch.Susanna posunęła się o krok.* Obiegowa nazwa brytyjskiego, gładkolufowego muszkietu z zamkiemskałkowym, będącego na wyposażeniu armii przez prawie półtora wieku(przyp.tłum.).- No, proszę - powiedział niskim, uwodzicielskim szeptem.- Tak.Właśnie tak.Dobry Boże.Zmysłowa chrypka w jego głosie miała wielką moc.Przesunęła środek ciężkości z palców na pięty.Susanna cofnęła się,wpadając plecami na kamienny, stary mur.Przyjemnie chłodził jejłopatki.Nie odwracając się, Rycliff zagadnął:- Cóż, panno Finch? Czego pani sobie życzy? Co za niebezpiecznepytanie.Uświadomiła sobie, że wciąż przytula się do ściany.Duma kazała jejzrobić dwa kroki do przodu.Kiedy szła, coś beknęło, jakby upominającją, że wkracza na cudze terytorium.Zatrzymała się w pół kroku i zerknęław dół.- Tu jest jagnię!- Proszę się nie przejmować.To kolacja.Uśmiechnęła się, poklepujączwierzę przyjaznie.- Cześć, Kolacja.Wiesz, że jesteś słodki?- To nie imię, raczej.zapowiedz tego, co się z nim stanie.- Zaklął,zniecierpliwiony, i odwrócił się, wycierając ręce szmatą.Dłonie miałubrudzone prochem czarnym jak węgiel, a jego oczy lśniły jak smolistygagat.- Jeśli ma pani coś do powiedzenia, proszę zaczynać.Albo ruszaćw swoją drogę.Jęknęła w duchu.Był taki.Taki męski.Szczebiotałpieszczotliwie do broni, a potem na nią warczał.Jako córka swojego ojca,Susanna rozumiała, że ambitny mężczyzna może wydawać się związanyślubem z własną pracą.Ale to było żałosne.Wyprostowała się.- Lordzie Rycliff, jestem zainteresowana utrzymaniem harmonii wewsi, a obawiam się, że nie zaczęliśmy najlepiej sąsiedztwa.- A jednak - skrzyżował ramiona na piersi - jest pani tutaj.- Jestem.Ponieważ nie dam traktować się w ten sposób, rozumie pan?I nie pozwolę, żeby straszył pan moich przyjaciół.Pomimo dziwacznychokoliczności naszego pierwszego spotkania próbowałam zachowywać sięprzyjaznie.Pan za to postępuje jak zwierzę.Sposób, w jaki mówił pan domnie wczorajszego wieczoru.To, jak pan się zachował w herbaciarni.Nawet teraz, w tej chwili.Po pana naburmuszonym tonie i srogiejpostawie wnoszę, że chce mnie pan onieśmielić.Ale proszę spojrzeć.- Machnęła ręką w stronę jagnięcia.- NawetKolacja się nie boi.Ja też nie.- Wobec tego jesteście głupi, oboje.Mógłbym z was przyrządzić jedenposiłek.Pokręciła głową, idąc do niego.- Nie sądzę.Wiem, że nie zamierzał pan się tu zatrzymać, ale ludziezawsze przybywają do Spindle Cove, żeby dojść do siebie.Jeśli wolno mito powiedzieć, lordzie Rycliff, myślę, że pan cierpi.Jest pan jak wielkikudłaty lew, z cierniem w łapie.Kiedy się wyrwie cierń, wróci dobryhumor.Nastąpiła długa cisza.Jedna ciemna brew wygięła się w łuk.- Myśli pani o tym, żeby wyrwać mi cierń? Zaczerwieniona, zagryzławargę.- Nie dosłownie.Zachichotał i cofnął się o krok, przeczesując palcami włosy.- Powinna pani odejść.Nie możemy rozmawiać w ten sposób.- Czy to takie bolesne? - zapytała cichym głosem.- Prześladuje panajakaś tragedia? Czy okropieństwa wojny zraziły pana do ludzi?- Nie.- Wytarł do czysta miarkę na proch i odłożył ją ze stuknięciemna półkę.- Nie i jeszcze raz nie.Jedyne, co sprawia mi teraz ból -odwrócił się - to pani.- Ja? - Straciła na chwilę oddech.- To niedorzeczne.Nie jestem cierniem.- O, nie.Jest pani czymś dużo, dużo gorszym.- Rzepem? - podsunęła usłużnie.- Może ostem? Róże mają kolce, alenie mam urody upoważniającej do takiego porównania.- Nie roześmiałsię, więc mówiła dalej
[ Pobierz całość w formacie PDF ]