[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Clive chciał ją odwiezć do portu,ale ona się uparła, że woli spacer.Po deszczowym porankusłońce teraz zachodziło, oświetlając cienką warstwę chmur.- Pozostaje dla mnie tajemnicą, jakim cudem dzisiejszymmłodym ludziom udaje się upchnąć wszystko do czegoś takmałego - usłyszała May matkę, gdy zakładała plecak.-Naprawdę wiedzą, jak podróżować bez obciążenia.- Miłego spaceru.- Uważaj na siebie.- Jesteś pewna, że nie chcesz, żebym odwiózł cię doportu?- Nikt nie będzie jej zaczepiał, kiedy na ulicach jest tylupolicjantów i żołnierzy.- Cóż, postaraj się dotrzeć do domu przed godzinąpolicyjną.- Też! Nikt nie będzie niepokoił May.Gdy ruszyła ulicą, słyszała rozmowę toczącą się dalej nawerandzie.W Port Antonio panował spokój, jakby domy i ulicewiedziały, że jest niedziela.Po drodze nie widziała nawetjednego żołnierza.Działo się tak wówczas bardzo często:kompletna pustka przez całe dnie, a potem pojawiały sięwielkie wojskowe pojazdy, nagle przypominające wszystkimo desperacji rządu.Ale nie tego wieczoru.Port, podobnie jak reszta miasta, był pogrążony w ciszy ibezruchu; żaden statek nie stał na kotwicy, nie było zresztążadnego w zasięgu wzroku.Nie dostrzegła też zawsze tuobecnych robotników i śpiących ludzi.Kilka kanoe,przywiązanych do słupków, kołysało się na wodzie.Wjednym z nich dostrzegła czyszczącego sieć rybaka.Obróciłsię, słysząc jej kroki, a ona poznała go, bo widywała wcześniejw mieście.Był albinosem z grzywą rudych dredów upchniętych podwłóczkową czapką.Skórę miał piegowatą, jasnoróżową wniektórych miejscach, gładką i żółtawą w innych, a jegoubranie przesiąkło zapachem marihuany.Na czerwonymkanoe, które do niego należało, widniały słowa Lew Judynamalowane jaskrawożółtą farbą.- Jasne, człowieku.- Zgodził się przewiezć ją za dziesięćdolarów, jak tylko skończy to, co właśnie robił.Mrużył oczy,gdy odczepiał fragmenty wodorostów i morskiego tałatajstwaod sieci.Był straszliwym krótkowidzem, może też i ostroprzyćpał.- Więc to pani tam mieszka? - zapytał, wskazując brodąNavy Island.Pomyślała, że słyszał o niej.Biała wiedzma.Białawiedzma.Biała jak duppy.- Tak - odpowiedziała.Zobaczyła, że kiwnął potakująco głową, jakby także cośpotwierdzał, ale nie przerwał czyszczenia sieci wielkimi,zgrubiałymi palcami.Wypłynęli wkrótce po zachodzie słońca, w błogosławionejgodzinie dla morza i nieba.Przed nią widniała Navy Island, zaktórej najbardziej na wschód wysuniętym krańcem otwierałsię ciemny wodny szlak prowadzący do reszty świata.Kanoe zbliżyło się do hangaru na łodzie.- Dopłynęliśmy - powiedział rybak i spojrzał na niąwyczekująco spod ciężkich powiek.Podała mu dziesięciodolarowy banknot i zeskoczyła napogrążony w mroku pomost, od razu czując zapachrozkwitającego w nocy jaśminu.34SkarbOdziedziczyłam wyspę.Karl zostawił mi ją razem ze wszystkim, co posiadał:Palace Theatre, kolekcją zabytków sztuki i książkami.Mamrównież mapę.Matce ulżyło, kiedy się okazało, że wostatecznym rozrachunku był wobec mnie uczciwy.Ale matkachce, żebym sprzedała to miejsce jakiemuś właścicielowi jacht- klubu z Bahamów. Niech ją przerobią na port jachtowy.Ona od zawsze była przeznaczona dla łodzi, nie dla ludzi".Clive przestrzegał ją przed pośpiechem.Ale matka jest wdziwnym, afektowanym nastroju: Też! - powiedziała.-Sprzedaj też Palace.Mogę tamtędy przechodzić codziennie, awspomnienia nie będą mnie kosztowały centa!".Ma dom przyPlumbago Road oraz biżuterię i mówi, że to więcej, niżpotrzebuje.Biała ćma przysiadła właśnie na stosie moich papierów.To niezwykłe.Zazwyczaj bowiem wolą ściany.Ta zresztą niejest czysto biała.Jeśli przyjrzeć się jej bliżej, ma cieniutkiezielone linie przypominające żyłki.Dokonałam kilku napraw i hoduję warzywa w ogródkuprzy kuchni.Matka mówi: Tyle tutaj upiorów".Tak, aleduppy są wszędzie.A ja mogę żyć, nie zmieniając się wjednego z nich, prawda?Dzisiaj przeszłam się do starego grobu, który uznaliśmy zamiejsce pochówku Sabine.Tam też kładę kwiaty dla Iana.Pamiętam, jak bawiliśmy się w tym miejscu całymigodzinami.I z taką powagą podchodziliśmy do szukaniazakopanego skarbu.Do dziś są ogromne doły, którewykopaliśmy łopatkami.Nie spodziewaliśmy się znalezienialśniących monet i klejnotów, jakie widywaliśmy w książkach.Nie, byliśmy praktyczni i wiedzieliśmy, że po latach leżenia wziemi albo w jaskini łup się ubrudzi i będzie brzydko pachniał,nie wyglądając też zbyt ładnie.Pamiętam dzień, kiedy oboje szukaliśmy pod wodąmojego zaręczynowego pierścionka.Ianie, jak mi szkoda, żecię nie ma i nie mogę ci powiedzieć: skarb był naprawdęstracony na zawsze, ale nie my.Myślę, że prawdziwymskarbem było nasze wspólne dzieciństwo - raz lepsze, razgorsze.W drodze powrotnej zerwałam mango; nie zjadłam go odrazu, bo lubię trzymać ten owoc w ręku i wąchać tak długo,jak się da.Rośnie tu więcej drzew mango, niż jestem w staniezliczyć, pojawiają się młode drzewka.Wiatr pomaga im sięrozsiewać i dobrze się mają w słonawym powietrzu.Drzewakapitana Bligha.Kiedy słuchałam opowieści o czasach, gdy kapitan Bligh iadmirał Nelson byli na Jamajce, miałam niesamowiteodczucia.Nie chodzi o to, że brałam ich za upiory - raczejsiebie uważałam za zjawę, skradając się wokół zostawionychprzez nich, rzucających się w oczy ruin.Równie niesamowicieczułam się, słuchając historii o moim ojcu.O kobietachpodobnych do mojej matki, Sabine, Białej wiedzmy zRosehall - kobietach takich jak ja - słyszy się zwykle wlegendach o nawiedzonych miejscach.Niemniej dom, któryodziedziczyłam, nie jest nawiedzony; jest historią.Czuję się tu samotna, ale Derek wraca za tydzień z trasykoncertowej.Powiem mu ostatecznie to, czego nie potrafiłamwykrztusić przez telefon.Moja matka, która jak zawsze odrazu się domyśliła, mówi, że urodzi się chłopczyk
[ Pobierz całość w formacie PDF ]