[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.- Dziękuję, Ed - powiedziała z nutą sarkazmu i pochwyciła spojrzenie Philippe'a, który wzniósł oczyku niebu.Nawet Bernardo się roześmiał.Ale znacznie pózniej, kiedy już poszła do swojego pokoju, wcale nie czuła radości, pakując swójskąpy dobytek.Nie cierpiała pakowania i nie sądziła, by kiedykolwiek było inaczej.Niezwykle ipiękne były święta, ciężko więc było opuszczać ten dom.Eda, Okrucha, nawet Bernarda zdziewczynkami.No i był też Philippe, niedostępny Philippe, który zawsze zdawał się zachowywaćdystans.Uśmiechnęła się, chowając do torby pudełko z czarną kombinacją.Jasne jak słońce, że tosprawka Eda, na pewno nie Philippe a.Z ciężkim westchnieniem zamknęła torbę, ale uprzytomniłasobie, że czegoś brakuje, nie było wypukłości w miejscu, gdzie przedtem mieściły się sportowe buty.Zostały w kuchni, owinięte w plastykową torbę.Gdy schodziła po nie, prawie w całym domu było już ciemno, tylko na kominku wciąż palił się jasnypłomień, na co wskazywał odblask, widoczny w szparze pod drzwiami.Lekko zmarszczyła czoło iotworzyła drzwi.Zobaczyła na ścianie karykaturalnie długi cień nóg Philippe'a, wyciągniętego wfotelu.- Och, przepraszam - powiedziała.- Nie szkodzi.Zresztą i tak miałem zaraz iść na górę.- Wstał i zabezpieczył kominek osłoną.- Myśla-łem, że już śpisz.- Pakowałam się i nagle stwierdziłam, że buty zostały na dole.- Mogłabyś je tu zostawić, jeśli zamierzasz wrócić na urodziny Eda.Nie sądzę, żeby były ci potrzebnena londyńskich ulicach.Zobaczyła kpiący uśmieszek na jego wargach.Ude-rzyło ją podobieństwo tego grymasu do skrzywienia ust Matthiasa.- Dobrze się czujesz? - Nawet w świetle kominka zauważył, że zbladła.- Dobrze.naprawdę.- Kiedy do niej podszedł, stwierdziła z ulgą, że podobieństwo znikło, że to tylkoPhilippe.Patrzyła na niego, a on przypomniał sobie wszystkie te chwile, kiedy jej pragnął.I dopiero teraz, wtym półcieniu wydała mu się nagle taka bezbronna, że odważył się wyciągnąć rękę i dotknąć France-ski.Uświadomił sobie, że wsuwa palce w jej włosy, i delikatnie głaszcze jej twarz.O dziwo, Francescanie powiedziała ani słowa, nie zrobiła najmniejszego gestu, pozostała nieruchoma.Potem wszystkobyło już takie łatwe.Jej otwarte usta, okrągłe, lśniące oczy, smukła szyja i dotyk ciała, które się wniego wtuliło.10Ta choinka jest za doskonała, uznała Caroline, kiedy matka zaczęła zapalać świeczki.Na drzewku niebyło ani bałwanków, ani Zwiętego Mikołaja, ani anielskich włosów, słowem, niczego, co mogłoby za-kłócić starannie wypracowane wrażenie dobrego smaku.Matka była oczywiście niewiarygodnąsnobką, ale dotąd Caroline jakoś to nie przeszkadzało.Trzask samochodowych drzwi na podjezdziewyrwał ją z zamyślenia.Przybywali pierwsi goście.Przeszła do kuchni, gdzie właśnieprzygotowywano tace z napitkami.Sięgnęła ponad stosami kanapek i wzięła sobie dżinu z tonikiemzastanawiając się, czy pomoże jej to zachować dobry nastrój przez najbliższe dwie godziny.Poczułarozpacz, bo przypomniała sobie Nicka, którego nie widziała od ostatniej, niefortunnej rozmowy.Razczy dwa próbowała dzwonić, ale go nie zastała, a brakło jej odwagi, żeby iść do niego, nie mając nicnowego do powiedzenia.On natomiast jej nie szukał.Pociągnęła łyk alkoholu i wróciła do pokojubawialnego czy też niebieskiego salonu", jak nazywała go matka.Kilka osób stało już przy kominkui wydawało okrzyki zachwytu nad domem, ogrodem, choinką.Zaraz padła łupem matki, która do-strzegła ją czujnym okiem i pociągnęła za sobą.- Caroline, znasz oczywiście państwa Allenby.Potwierdziła skinieniem.Poczciwy nudziarz Geor-ge był przedtem wspólnikiem ojca, a teraz z uporem bronił się przed emeryturą.- A to państwo Goldmanowie.- Ci z kolei robili duże pieniądze na produkcji butów i byli paskudniebogaci, toteż pewnie dlatego ich zaproszono.Tak w każdym razie przypuszczała Caroline, zwykle bo-wiem matka nazywała Davida Goldmana tym żydowskim szewcem".Dzwonek zadzwięczał znowu i Caroline ruszyła ku drzwiom, chcąc skorzystać z okazji, by uciec, alezobaczyła ojca zmierzającego w tym samym kierunku.Szedł z kuchni, gdzie zapewne uraczył sięszybkim drinkiem w tajemnicy przed matką.W holu rozległo się kilka męskich głosów i Carolinezobaczyła swego brata, Roberta, i dwóch jego kumpli z wojska.Lubiła brata, chociaż czasemprzychodziło jej do głowy, że właściwie wcale go nie zna.Większą część dzieciństwa oboje spędzili wszkołach z internatem, oddalonych o wiele kilometrów, a po niezadowalających wynikachmaturalnych Robert poszedł w kamasze zamiast do Oksfordu, czego pragnęli rodzice.Carolineuznała, że brat wygląda na zadowolonego, a i jego koledzy sprawialiby znośne wrażenie, gdyby niebyli tak bezpłciowi.Poczuła uścisk na łokciu i ujrzała ściągniętą chłodem twarz matki.- Powinnaś krążyć wśród gości, Caroline.Nie stój tak pośrodku pokoju z pustą szklanką w ręce -syknęła.- Popatrz, tam jest pułkownik O'Hare.Spróbuj się nim sympatycznie zająć
[ Pobierz całość w formacie PDF ]