[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Jego ciałem co paręchwil wstrząsały drgawki - dobrze znany Shanowi skutekelektrowstrząsów.Shan wyczyścił, na ile się dało, stojący naumywalce brudny blaszany kubek, napełnił go wodą z wiadra ipochylił się nad Tanem.Gdy dotknął ramienia pułkownika, tenszarpnął się z jękiem, jakby go uderzono.Jego tułów wolno osuwał sięku podłodze, zbyt słaby, by utrzymać się prosto.Shan ostrożnie podparł nogą głowę Tana i skropił wodą jegorozbite, zakrwawione wargi.Po chwili pułkownik zareagowałkolejnym jękiem.Poruszył powiekami, usiłując otworzyć oczy, wkońcu jednak dał za wygraną i zemdlał.Shan polał mu głowę wodą.Następnie mokrą szmatką otarł mu krew z twarzy, owinął inną szmatąbroczącą ranę na czole i obejrzał zakrwawione opuszki palców.Przyszło mu na myśl, czy nie pobiec do sali przesłuchań po apteczkę,zreflektował się jednak, że pałkarze zadawaliby niepożądane pytania,gdyby odkryli swego więznia w bandażach.Nagie stopy Tana były całew sińcach.Bicie po podeszwach stóp było znakiem rozpoznawczymoprawców starej daty, techniką przesłuchań stosowanąpowszechnie przez gangi Czerwonej Gwardii, które o pokoleniewstecz terroryzowały kraj.Palce lewej dłoni pułkownika drgały; najego przedramieniu Shan znalazł charakterystyczne ślady po dwóchelektrodach.Przyłapał się na tym, że szepcze mantrę mani, modlitwę doBodhisattwy Współczucia, jak robili to lamowie w obozie pracy, gdylata temu przemywali jego rany z przesłuchań.Powieki Tana znówzatrzepotały i tym razem otworzyły się na dobre, choć jego oczypozostały niewidzące.Shan przytknął mu kubek do warg i Tan zacząłpić.Osuszywszy kubek, odetchnął głęboko, obrócił głowę w jego stronęi wzdrygnął się z przerażeniem.Zerwał się gwałtownie i zamachnął,wymierzając mu zaskakująco silny policzek.- To wy! - warknął.Wykrzesał z siebie dość sił, by zamierzyć się naniego kopniakiem, młócąc nogą powietrze, póki z bolesnym jękiem niezwalił się znów pod ścianę.Zdawał się uważać jego obecność za nowąformę tortury.- Starzy lamowie nauczyli mnie pewnej sztuczki - powiedział Shancichym, spokojnym głosem - na chwile, gdy ból staje się nie dozniesienia.Trzeba wstrzymać oddech tak długo, jak tylko się da, iliczyć.Potem wypuścić powietrze i zacząć od początku.Po prostuskupić się na oddychaniu i liczeniu.- Nie macie prawa! - burknął Tan.Jego głos brzmiał ochryple, choćbył pełen furii.Twarz ściągnęła mu się w zakłopotaniu.- Skądwiedzieliście? Co wy tu robicie?- Czyżbyście zapomnieli, że tu właśnie jest więzienny szpital, doktórego przenieśliście mojego syna? Sądziłem, że zrobiliście to, żebysię mnie pozbyć, wiedząc, że pójdę za nim.Za czarnymi zrenicami Tana toczyła się zażarta bitwa.Zwierzę, wjakie zmienili go pałkarze, walczyło z czymś innym, z rozumną,świadomą istotą, zepchniętą teraz głęboko do wnętrza.Jego oczyzaszły mgłą, potem pojaśniały, przezchwilę znów patrzyły nieprzytomnie, aż wreszcie pojawił się wnich znajomy, twardy błysk.- Zlecałem przeniesienie dziesiątków krnąbrnych więzniów.Niemożna oczekiwać, że będę pamiętać każdego pasożyta, któryprzechodzi przez mój okręg.Było to kłamstwo, o czym obaj wiedzieli, gdyż w Lhadrung Shan iKo stanowili dla Tana zródło nieustannego utrapienia.- Użyliście czasu terazniejszego.Podziwiam wasz optymizm.-Shan wstał i znów napełnił kubek.Gdy wyciągnął go w stronę Tana,pułkownik odtrącił go gwałtownym ruchem ręki.- Gdyby oni wiedzieli, kim jesteście, Shan, siedzielibyście wsąsiedniej celi.Wynoście się albo im powiem.Shan bez słowa podniósł kubek, napełnił go ponownie i postawił gona stołku tuż poza jego zasięgiem.- Byłem tam, pułkowniku, parę minut po ucieczce mordercy.Znalezli mnie unurzanego w krwi jednej z ofiar.Przez kilka dni byłemich ulubionym rozwiązaniem.Potem podpowiedziałem im, jak znalezćpistolet.Oczy Tana rozbłysły ogniem
[ Pobierz całość w formacie PDF ]