[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.— Wiesz — zwrócił się do mnie — wtedy przyszło mi na myśl, żeprzecież zawsze na filmie i w awanturniczej powieści — jak brzeg jest takblisko,tojużhappyend.Powinnybyćjakieśłodzie rybackie, ludzie i tak dalej.Byliśmy nastawieni według tej reguły, a tu— nic podobnego.Dwie mile to, okazuje się, kawał drogi.Lodzi ani śladu, aludzie—nie,odwiemileodlądu,ze wzburzonego morza nie widać ludzi.Ten ląd wydał się nam skalistąpustynią.Przestaliśmy wierzyć, że tam jest ktokolwiek.O dwie mile od lądumożna utonąć równie dobrze, jak o dwieście mil.Równie bez świadków,nawet w biały dzień.Strząsnął popiół z papierosa i przez chwilę śledził wzrokiem błękitnąsmużkę dymu, która drgała lekko i rozpierzchała się na cienkie, pokręconepasemka nad kloszem stojącej lampy.— Strasznie słaby jest człowiek — powiedział Koza.— I tyle możewytrzymać!Pryszczyk przytaknął z przejęciem:— Wiadomo!— Odpływ znosił nas znów na tę kolczastą przegrodę — mówił dalejGóral — i trzeba było wytężyć siły, żeby dowiosłowaćdo przerwy, którą wpłynęliśmy przed godziną.Wyrzuciło nas znów na pełnemorze i — choć dwóch z nas ciągle wiosłowało — oddalaliśmy się odbrzegu coraz bardziej.Reszke, najwyższy z nas, stał podtrzymywany przezLejbę i machał tarczą sygnałową, kiedy nas wynosiło na grzbiety fal.Ale tonie pomagało.Gdyby nie słońce i nie Pryszczyk, pewnie by nas diabliwzięli.Spojrzeliśmy na Pryszczyka, który poczerwieniał z zadowolenia iusiłował robić obojętną czy też skromną minę, osiągając ten efekt przezzaciskanie ust i zezowanie w kierunku czubka własnego nosa.— Powiedzże, coś wymyślił — zachęcił go Koza.Pryszczyk łypnął na nas, podrapał się za uchem i zwracając się jak zwykledo któregoś z nas dwóch, to jest do Zygmunta lub do mnie, jak zwyklezaczął:— Nic podobnego, panie kapitanie; nic w ogóle nie wymyśliłem, tylkowłaśnie, jak pan kapitan powiedział, słońce wyszło, to myślę — będziemzajączki puszczać.— Zajączki? — spytał Zygmunt.— No tak, bośmy kornebif wtrząchli i puszki się nam zostali.Spojrzeliśmy z Zygmuntem na siebie trochę bezradnie.Cornedbeef— słońce — zajączki?.— Jakżeście to robili z tymi zajączkami? — zainterpelowaliśmy razem.W spojrzeniu Pryszczyka zabłysło podejrzenie, że robimy z niego wariata,ale przemógł widocznie tę obawę i wyjaśnił cierpliwie:— Bo nikt lusterka nie miał, panie kapitanie.Tonas dobiło; nikt nie miał lusterka! Ludzie! Kozaprzyszedł nam z pomocą.— Pan kapitan wie, co to są „zajączki"? — zapytał Zygmunta.Zygmuntzrejterował za mnie:— Herbert wie na pewno; a ja nie jestem myśliwy.Kozasię uśmiechnął.— Zajączki to są odbicia słońca w lusterku — wyjaśnił.— No, przecie mówię — wtrącił się Pryszczyk.— Tylko nikt nie miałlusterka, więc, mówię, wezmę te puszkie blaszane po kornebifie i tyżbędzie.I zaczełem świecić do tego brzegu.Z godzinę świeciłem, zaczemzobaczyli.Już byliśmy — gdzie! — od lądu.Ale — patrzeć — świecą donas.I zara pan porucznik zaznacza, że lajfbot płynie, a Reszkie mówi,powiada: „Morsem spicz do nas ten lajfbot trzyma".Że, powiada, „komingfor res-kiu".I faktycznie przyjechała motorówka, ale co dalej, to już niewiem, bo podobnież zemglałem, a także samo Reszkie i pan porucznik,tylko pan kapitan nie.— Dalej było bardzo „pochyło" — podjął Góral.— Wprawdzie, jak tylkoz łodzi ratunkowej odpowiedziano na nasze sygnały, okazało się, że —wbrew poprzednim przypuszczeniom — jesteśmy u brzegów Anglii, nie zaśFrancji, ale byliśmy tak przemarznięci, że „duch z nas ulatywał".Żeby gozatrzymać, poczciwi marynarze brytyjscy, nasi zbawcy, wleli każdemu dogardła po szlance rumu, a potem zaczęli nas rozcierać.Mało mi skóry niezdarli, a przecież ze mną mieli jeszcze najmniej roboty.Reszke dostał drugąszklankę rumu i dopiero wtedy zaczął dawać znaki życia.Lejba wprawdzieoprzytomniał prędko, ale trząsł się jeszcze po gorącej kąpieli w szpitalu,dokąd nas zawieźli po wylądowaniu.No, a Pryszczyk wyżłopał trzy szkla-nice i zdawało się, że nawet to nie skłoni jego ducha do pozostania wziemskiej powłoce.Ta ziemska powłoka w łodzi była si-nofioletowa, więctarli ją bez ustanku, ale to nic nie pomagało.Tarli go nadal na brzegu, wstrażnicy ratunkowej i — nic: jak był fioletowy, tak został.Ułożyli go wsanitarce razem z nami i powieźli nas do tego szpitala.W drodze nikt go nietarł, ale widocznie ta trzecia szklanka zaczęła działać, bo Pryszczyk z fioletuzaczął przechodzić w purpurę, potem w różowość i wreszcie o własnychsiłach usiadł na noszach.Humor miał też różowy, czemu nie można siędziwić.Ale szpitala nie zdemolował; przeciwnie: zachował się tam tak porycersku, że wszystkie siostry „pogrążył", jak powiada Sienkiewicz.No,a Mercedes.— To ta od papierosów? — wtrącił Zygmunt.— Rozumiem.Pryszczyk niespokojnie obrzucił wzrokiem izbę i stwierdziwszy — jak sięwydaje — nieobecność świetliczanki, chrząknął, przygładził sterczące włosynad czołem, po czym — znanym już sposobem przywdziawszy na twarzmaskę skromności — wyjaśnił:— Nic podobnego, panie kapitanie, tylko faktycznie ta danaMercedes jak mnie zobaczyła, to jeszcze z drugą chciały mnie na wózeksadzać, że do windy mnie za wieżą.No to ja mówią: „O — pardą, miss, notmi, bat aj".Sam ją na ten wózek posadziłem i zapycham z nią w gaciachprzez korytarz
[ Pobierz całość w formacie PDF ]