[ Pobierz całość w formacie PDF ]
. Owce powiedziałem bezgłośnie zza szyby.Zaczęli kręcić dłońmi, naśladując gest otwierania zamka kluczem.Byli zaszczepieni.Skręciliśmy do lasu i doleciały nas ludzkie głosy.Zewsząd.Było ich tu pełno, bzyczeliniczym ogromny pszczeli rój.Nikogo jednak nie dało się wyraznie zobaczyć.Deszcz zmoczyłdrzewa i pomalował je na czarno.Na poszyciu walały się tysiące połamanych gałęzi zbiorczyskutek potężnych burz nawiedzających to miejsce rok po roku.Wszędzie leżały śmieci: papiery,plastikowe butelki, stara elektronika, części samochodów.Rzeczy dawniej przydatne, z którychnikt już nie miał skorzystać.Przeszliśmy przez zarośla i, kierując się wskazaniami WEPS-a,zbliżyliśmy do dużego skupiska małych, białych wyświetlonych na ekranie punkcików.Minęliśmy cztery nagie pieprzące się osoby.Ostrzegłem ich dyskretnym szeptem.Najpierwzamarli w parodii stosunku przerywanego, po czym umknęli, wymachując intymnymi częściamiciała niczym uwiędłymi kończynami, i zniknęli w duchocie.Podeszliśmy do opartej o drzewo rudowłosej kobiety.Klęczała pod gałęzią i wysysała jąjak tłustą kość.Zauważyła nas. Owce ostrzegłem. Widziałam ich poinformowała. Są tam, z przodu.Przyjrzała mi się.Miała mdłozielone oczy, przypominające denka butelek, ciśnięte domorza i wyrzucone na brzeg wiele lat pózniej. Wiem dlaczego zachorowali.Wiem dlaczego świat jest chory.A wy?Nie odpowiedziałem, lecz nie potrzebowała mojej zgody, by mówić dalej. To przez duchy.One nam to zrobiły.Słyszę je.Czuję, jak się do mnie zbliżają, kiedyśpię na ziemi.Nie są z nas zadowolone.Zobaczyły, że nachapaliśmy się życia, że żyjemy dłużejod nich, i wpadły w szał.Zawyły, zatrzęsły łańcuchami i poprzysięgły, że zemszczą się za to, iżurodziliśmy się we właściwym momencie historii.Duchy przeklęły ten świat.Umarłych nie dasię wyrolować.Jest ich dużo więcej niż nas i nigdy nie odejdą.Przekonacie się.Dostaną naswszystkich.Wyjąłem z kieszeni batonik i poczęstowałem ją.Pochłonęła go wraz z papierkiem iwróciła do ssania wilgotnej gałęzi.Poszliśmy dalej.Chwilę potem zauważyliśmy polanę.Doleciały nas jęki i szelesty.Pokilku kolejnych krokach spostrzegłem, że błotnista plątanina poszycia ustępuje bladobiałej ifioletowej masie.Pole chorych.Grupa zarażonych, leżących bezładnie na ziemi, niczym taliarzuconych w powietrze kart, które spadły to na jedną, to na drugą stronę.Niektórzy już siępoddali i umarli.%7ływych i martwych jednak nie dało się odróżnić.Każdego trącałem butem, bywywołać jakikolwiek odruch.Solara stanęła pod drzewem na skraju przesieki i nie ruszyła się anikroku dalej.Spiesznie zabrałem się do pracy.Przesiewając ciała, znaczyłem przemoczone koszule ibluzy żywych grubymi śladami markera.Sprawdziłem, czy mają przy sobie dokumenty, po czymrozpakowałem zestawy i wyjąłem strzykawki.Klęknąłem przy pierwszej chorej.Lekarstwomusiała przyjąć jeszcze przed trzydziestką.Delikatnie pociągnąłem ją za ramię Jakbym budziłśpiącą dziewczynkę.Otworzyła oczy.Były zielone, zaropiałe.Z ust spływał jej brązowy płyn,skapywał na liście i igły, karmiąc ziemię śmiercią.Sięgnąłem po jej prawo jazdy.Miała na imięOlivia. Czy umarłam? Spojrzała na mnie. Nie.Ale jesteś bardzo chora.Zapewne zostało ci około sześciu godzin życia.Najwyżejosiem.Wiadomość nie wywarła na niej wrażenia.Włączyłem nagrywanie. Muszę wiedzieć, czy masz jakichś bliskich, Olivio.Ludzi, których chciałabyśpoinformować.Kogoś, komu chcesz zostawić swój majątek.Powolnym gestem odwróciła głowę ku mężczyznie leżącemu twarzą do góry w kałużyzatęchłej, cuchnącej wody.Ramiona i nogi miał szeroko rozrzucone, otwartymi oczamiwpatrywał się w niebo.Kwitł w swojej śmierci, rozkoszował się nią.Brakowało mu tylko drinkaw ręku.Na jego ubraniu nie było śladu markera.Spytałem kobietę, czy ma jakieś rzeczy.Wyjęła WEPS-a 4.Włączyłem go.Ekran ożył.Bateria była naładowana, lecz wskutek wilgoci połowę wyświetlacza pokrywały kolorowe pasy.Zamknąłem urządzenie w woreczku i oznaczyłem jako śmieć.Pokazałem jej zastrzyk. Nazywam się John Farrell i działam na mocy umowy z amerykańskim DepartamentemOgraniczenia.Na podstawie dekretu tej instytucji wszystkie pozostałe przy życiu ofiary owczejgrypy mają zostać natychmiast wyeliminowane w celu zapobieżenia rozprzestrzenianiu sięchoroby.Mam tutaj sto mililitrów roztworu fluorooctanu sodu, który położy kres zarówno panichorobie, jak i pani życiu.Nie poczuje pani bólu ani innych nieprzyjemnych doznań, z wyjątkiemtych, które już wywołała grypa.Alternatywą jest przyjęcie roboszczepionki, która panią wyleczy.Ten specyfik kosztuje pięć tysięcy dolarów.Departament Ograniczenia honoruje jedynie zapłatęw formie bezpośredniego przelewu z konta bankowego.Czy jest pani w stanie zapłacić zaroboszczepionkę?Pokręciła głową. W takim razie muszę zrobić zastrzyk.Podwinąłem jej rękaw.Chwyciła mnie za rękę. Zaczekaj poprosiła. Jeszcze.minutę.Proszę.Chciałabym dostać jeszcze jednąminutę.Cofnąłem się.Obejrzałem się na Solarę, która ani na moment nie oderwała wzroku odOlivii.Kobieta spojrzała w niebo, poprzez baldachim surowych, mokrych gałęzi.Powiodłaoczami z lewa na prawo.Pociła się mocno, gorączkowała.Ciężkie, skapujące z drzew kroplespadały jej na twarz i obmywały pot.Przez chwilę wydawała się zadowolona.Nagle skurczyłysię jej zrenice, jakby ktoś włączył ostre światło.Wyglądały jak oczka na kości do gry.Znówpopatrzyła na mnie. Nie tak miało być.Chciałam o wiele więcej. Przykro mi, Olivio. W porządku.Skinęła głową.Wyłączyłem nagrywanie i wykonałem zastrzyk.Jej ciało szybko oklapło,moszcząc się na wygniecionej trawie.Zacząłem chodzić po polanie i dokończyłem oczyszczenie.Większość chorych nie była w stanie mówić.Po wszystkim poczułem napierające na mnie duchy.Zadarłem głowę i wyobraziłem sobie, że stoję na dnie wielkiego oceanu.Białe widziadła, gęstoskupione dokoła mnie i nade mną, niczym roje olbrzymich meduz.Wyobraziłem sobie, że mnożąsię z każdą sekundą.Armia umarłych rosła, tłoczyła się w gigantycznej pustce.Oszalałe zjawy.Wrzeszczały.Dygotały.Spowijały moje ciało, dusząc.Wślizgiwały się przy każdym oddechu domoich ust.Krzyczały na mnie niemymi głosami Jakbym przyglądał się im z dzwiękoszczelnegopokoju.Naciskały coraz mocniej i mocniej.Wstrzymałem oddech.Wtedy podeszła Solara ipostukała mnie w ramię.Deszcz spłaszczył jej rude włosy. Dobrze się czujesz? zapytała. Nieszczególnie.A ty? Zupełnie zle. Chodz.Na tylnym siedzeniu mam zimne piwo.Posypałem martwe ciała wapnem z worków i wyrysowałem dokoła czerwone koło.Nakoniec wbiłem w ziemię znak ostrzegawczy i to było już naprawdę wszystko.ZaprowadziłemSolarę z powrotem do Grubej Berty.Usiadła na fotelu pasażera.Rzuciłem kluczyki na swojesiedzenie i zamknąłem drzwi.Obszedłem samochód, pociągnąłem za klamkę od strony kierowcy.Zamknięte.Spojrzałem przez szybę na dziewczynę.Prawą rękę trzymała na zamku, w lewejściskała kluczyki.Wpatrywała się we mnie w poszukiwaniu śladów gniewu, ale nie wściekłemsię.Na jej miejscu pomyślałbym o tym samym.Wreszcie zrezygnowała i otworzyła samochód. Przepraszam rzuciła. Nic się nie stało.Rozumiem. Czerpałem z jej obecności pociechę. Często przeprowadzasz.oczyszczenia. Teraz już rzadziej.Zazwyczaj pozwalają ogniskom epidemii wypalić się samoczynnie,chyba że pojawiają się w okolicach Waszyngtonu.Takie podejście dobrze wpływa na opiniępubliczną
[ Pobierz całość w formacie PDF ]