[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Otrzymywał wprawdzie co dzień dokładne biuletynytelefoniczne o stanie prac starego uczonego, które, na przekór niezmorzonym wysiłkom, niedawały uparcie pozytywnych rezultatów.Korzystając z wolnej chwili P an Tsiang kueipostanowił go odwiedzić.Zcieżkami szarzejących uliczek przyzwyczajone nogi wywiodły go na plac Panteonu.Oknona trzecim pietrze w domu pod numerem 17 świeciło po dawnemu bielmem zatrzaśniętejokiennicy.Naraz zaczął padać deszcz, zasłaniając domy storą ze szklanych koralików.P anTsiang kuei, chcąc go przeczekać, wszedł do otwartego Panteonu.Panteon był pusty i od wysokiej kopuły, od cienistych naw wionęło chłodem i spokojem.Pusta kasa świeciła po dawnemu niegościnnym napisem: Wejście 2 franki.Samotne kroki pokamiennej posadzce przedrzeznialy się długo dudniącym, wielokrotnym echem.Ze wszystkichstron białkami oczu bez zrenic wpatrywały się w przybysza dobrze znajome postacie&*Deszcz ustał już dawno, gdy P an Tsiang kuei ukazał się na powrót w drzwiach Panteonu.Dokoła sztachet zebrała się w miedzyczasie grupka żółtych, witająca dyktatora okrzykamientuzjazmu.Odkłaniając się niezręcznie, P an Tsiang kuei postawił w zakłopotaniu kolnierz odpalta i zniknął szybko w krętych uliczkach.Zapadł już mrok i na tonących w ciemnościach pomostach trotuarów żółci latarnicyzawieszali pośpiesznie misterne kule papierowych lampionów, pstre akcesoria jakiejśfantasmagorycznej nocy weneckiej.W laboratorium profesora ustało się mdłe, cieplarniane powietrze, oprowadzające wszystkiekontury chwiejną, rozdwojoną linią; jak muchy pod grubym szklanym kloszem słaniali się wnim rozleniwiali ze zmęczenia, senni asystenci.Profesor z rozwichrzoną czupryną przelewał z retorty do retorty metną białawą ciecz, mieszałją z substancjami, zawartymi w szeregach probówek, przygotowując jakąś reakcję.Na zapytaniaP an Tsiang kueja odmrukiwał niezrozumiale, niecierpliwie opędzając się przed nimi rękoma.Nie podobna było wydobyć z niego ani słowa.Na wpół nieprzytomni z wyczerpania asystenci zdawali się nie rozumieć zadawanych impytań, odpowiadali nie od razu i od rzeczy.Pokręciwszy się chwilę po salach, P an Tsiang kuei rzucił okiem na zegarek.Była siódma,godzina wieczornego raportu.P an Tsiang kuei szybkim krokiem podążył ku wyjściu.Wdrzwiach zderzył się z rozpędu z małym asystentem w białym chałacie.Prysnęło szkło.Wylanaciecz obryzgała P an Tsiang kuejowi twarz i ubranie.Mały asystent przepraszał.P anTsiang kuei spojrzał na zaciśniętą w palcach asystenta szyjkę strzaskanej probówki, podniósłwzrok na bielejącą przed nim plamę twarzy.Twarz wydała mu się skądś znajoma.Przez chwilęusiłował sobie przypomnieć.Wąskie drgające wargi.Mały Japończyk czyścioszek.Prosił oprotekcję dla żony&Japończyk rozpływał się w przeproszeniach.P an Tsiang kuei ostro spojrzał mu w oczy inatknął się na opór pary zimnych, utkwionych w nim zrenic.Przez chwilę wydało mu się, żedostrzega w nich dwie drwiące iskierki.Bez słowa zawrócił na pięcie i poszedł w głąblaboratorium.Dobył z szafy aptecznej wielką butlę z rozczynem sublimatu, zlał nim całeubranie, długo i starannie mył twarz i rece.Potem, nie patrząc na przepraszającego wciąż jeszczeasystenta, szybko zbiegł po schodach.Po powrocie do Instytutu P an Tsiang kuei zajął się przyjmowaniem raportów iwydawaniem rozporządzeń na dzień jutrzejszy.Skazówka wielkiego zegara dobiegała jużdwunastej, gdy wydawszy dyspozycje dyktator odprawił ostatniego kuriera i skręcił zbytjaskrawy żyrandol.W kącie sali, pod ścianą, wniesione tu od trzech dni i od trzech dni nietknięte, stało wąskiepolowe łóżko.P an Tsiang kuei posłał je sam i po raz pierwszy jął się rozbierać.Gdy zostałzupełnie nago, natarł starannie całe ciało jakimś przezroczystym rozczynem.Doszedłszy z koleido pach, zatrzymał się na chwilę i podnosząc rękę przyjrzał się uważnie.Gruczoły pachowewydały mu się nieco obrzmiałe.Długo badał je skrupulatnie palcami. Autosugestia& mruknął bezbarwnie i narzuciwszy koszulę szybko dał nurka podkołdrę.Usnął natychmiast.W nocy śniły mu się udekorowane flagami ulice, orkiestry i maszerujące ulicami kolumnyżółtych wojsk.Przystrojony czerwoną flagą Panteon otwarty był na oścież; u sztachet jegooczekiwał łańcuch zasypanych kwiatami ciężarowych aut.Po obu stronach wejścia dwa szpaleryżołnierzy sztywno prezentowały broń.P an Tsiang kuei, zdziwiony, zagadnął wartownika opowód uroczystości. Przewozimy ich do Chin oznajmił żołnierz.Teraz dopiero P an Tsiang kuei przypomniał sobie, że przecież po to właśnie tu przyszedł iprzeciąwszy nawę szybko zbiegł do krypt.Krypty były otwarte i tłoczył się w nich uroczysty, galowy tłum.Przecisnąwszy się downętrza, P an Tsiang kuei ujrzał pluton żołnierzy, podważających olbrzymimi żelaznymikilofami sarkofag Rousseau.Sarkofag, jak przykuty do ziemi, nie ustępował. Jeszcze! Razem! Rrrraz!Ani drgnie.P an Tsiang kuei, odpychając pierwszego z brzegu żołnierza, z całej siły naległ brzuchem nakilof. Teraz! Na komendę! Rrrraz!Ani drgnie. Rrrraz!Znowu nic. Rrrraz!Kroplisty pot wystąpił mu na czoło.Obraz znikł
[ Pobierz całość w formacie PDF ]