[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Przyszła praca, a raczej służba w jakiejś, niekoniecznie przez siebie wybranej,jednostce wojskowej.Czy o tym wiedzieliśmy? Nie wiem.Może nie chcieliśmy wiedzieć? %7łehasła, które w kalendarzykach rezerwisty lub pózniej na trójkątnych kolorowych chustachwypisywały młode chłopaki wypuszczane do cywila, mają coś w sobie. Lepiej chujem oraćpole niż chorążym być po szkole.Albo: Gdy cię zgnębi jakiś trep, zdejmij buta, daj mu włeb!.To o naszych głowach było, niestety.Lubili też, styliści pieprzeni, bawić się w szyfrantów.Oficjalnie bowiem WSO byłoskrótem od Wyższej Szkoły Oficerskiej.To miały być zresztą nasze przyszłe uczelnie.Innanazwa jednak brzmiała: Wpierdoliłeś Się Okrutnie.Szkoła Chorążych? Proszę bardzo: Sam Chciałeś!.Szkoła Podchorążych Rezerwy? Spierdolone Pół Roku.I tak dalej.Mieli swoje powody, nie da się temu zaprzeczyć.Szweje.Na jakiś czas odrywano ichod ich gospodarstw, od ukochanej dziewczyny bądz motoru.I to my, właśnie my mieliśmyzająć im ten czas.W smrodzie wieloosobowych sal sypialnych po grochówce na obiad.Wbłocie i śniegu na poligonie.W zimnie i deszczu podczas psiej warty.Pod pasami i butamistarego wojska, wszak fala jest falą i nie zmienisz tego.Zawsze jednak możesz się, bracie,zwrócić do swojego porucznika.On ci pomoże.Twój dowódca.Wykształcony, po takiej szkole jak nasza, iinteligentny.Książki czytał.Dusza człowiek po prostu! Pod warunkiem, że będzie miał dotego głowę.%7łe mu żona nie ucieknie, bo w leśnym garnizonie nie ma przecież sklepów ikoleżanek.Albo nie zacznie się dymać, ślubna, najdroższa moja, z kim popadnie, bo mążbędzie zajebany na kompanii od rana do nocy i od nocy do rana.Tak, pod warunkiem wszak,że pan porucznik będzie miał do tego głowę.%7łe jeszcze sobie w nią nie strzeli ze służbowegoP-83, bo nie będzie potrafił znieść samotności, upokorzenia, poczucia beznadziei albo tego, żemu na przykład wynieśli pół magazynu czegoś tam i teraz będzie musiał z własnej kieszenizwracać.Albo że jeszcze będzie widział ostro, nie zapije się na śmierć w domowym zaciszubądz w oficerskiej kantynie.Bo czy tak naprawdę wiedzieliśmy, w co się pakujemy?! Milimetr spojrzał na mnie znudzonym wzrokiem, po czym schylił się szybko pokamulca.Zdrętwiałem na sekundę.Drągal jednak uśmiechnął się tylko, po czym zamachnąłsię i z całej siły cisnął w jedno z okien magazynowego stryszku.Szyba poszła w drobny mak.Nagrodziliśmy go owacjami i gwizdami aprobaty.Wkrótce dochodziliśmy do sali gimnastycznej.Stara, również poniemiecka, zczerwonej cegły.Zaraz za drzwiami, po obu stronach krótkiego korytarzyka, były dwiemikroskopijnej wielkości szatnie.Zawsze się zastanawiałem, czy ludzie kiedyś, sto lat temu, byli naprawdę tacy mali, żewystarczały im również tak niepozorne pomieszczenia?- Panowie na prawo! - krzyczał Mierosławski, co było już tradycją.- Prądzyński na lewo! - odpowiadał mu ktoś, kto był akurat najbliżej, również zgodniez przyjętą konwencją.Radocha była z tego i tym razem.Grześ Prądzyński też miał.Wuefistów, prócz majora Otręby, było trzech: Mały, Duży i Brodaty.Na początkuzajął się nami ten najmniejszy.Bardzo chciał nas wyszkolić na siatkarzy.Miała to byćdyscyplina wiodąca naszej szkoły.Pominę jednak milczeniem moje osiągnięcia w tejdziedzinie, a i o sukcesach moich kolegów też nie chce mi się za bardzo pisać.Wbiegliśmy truchcikiem na salę gimnastyczną.Wysoko, między okratowanymioknami widniały jakieś zatarte napisy, wśród których dopatrzyłem się kiedyś nawetszwabachy.Rozległ się przeciągły gwizd- Rozgrzeweczka! - krzyknął Mały, wchodząc na salę w przydużym dresie.Za to my wyglądaliśmy tak, że mogła nam pozazdrościć każda drużyna futbolowa,nawet klasy okręgowej.Jednakowe koszulki barwy seledynowej i resortowe spodenkigimnastyczne, wpadające w gustowny fiolet.Na nogach trampki.- Chujowo, ale jednakowo - podsumował któryś poeta, jeszcze pierwszego dnia.Potem co prawda sportowe stroje nam blakły, spierały się i zmieniały kolor.I już niebyło przynajmniej jednakowo.Rozegraliśmy sobie meczyk w siatkówkę.Mały pokrzykiwał:- Chodzimy nisko na nóżkach, chodzimy!Chłopaki, na czele z Milimetrem , też mieli swoje uwagi:- Jedną ręką to się kury maca!Zgodnie z tymi zaleceniami zaliczyłem tego dnia kilka punktów: ściana, okno.Nawetjednego kosza.Ale Mały mnie pochwalił, bo przynajmniej się starałem, walcząc o piłkę.Po wychowaniu fizycznym, przepoceni, ku udręce nauczycielek, wracaliśmy tą samądrogą na dalsze lekcje.Tego dnia mieliśmy jednak okazję wykazać się w jeszcze jednej dyscypliniesportowej, której jeszcze nie wymieniłem.Było nią wiórkowanie.- Ale to jest bez sensu - próbowaliśmy tradycyjnie negocjować, wysyłając znów napierwszy ogień któregoś z klasowych prymusów.- Nie dyskutujcie - ucinał dyskusje Karżyński, za którym już czaił się magazynier.- Przecież wystarczy pociągnąć podłogi lakierem - tłumaczył zawzięcie prymus przynaszej wydatnej pomocy.- Poprawcie krawat! Jak stoicie?!Było po dyskusji.Oficjalna wersja brzmiała:- Nie chcemy, żeby wam, chłopcy, szkodliwe opary lakieru szkodziły - wyjaśniałkierownik internatu z naprawdę zatroskaną miną.O wyjściu do miasta trzeba było zapomnieć.Za to zaraz po obiedzie ustawić się wkolejce do kanciapy na parterze internatu, gdzie magazynier gorliwie fasował materiałyniezbędne do operacji.Jak sama nazwa wskazuje, wiórkowanie nie mogło się obejść bezwiórków - metalowych, pozwijanych okrawków, przypominających zmywak do naczyń, tylkoże o wiele większy i ostrzejszy.- Cholera - zaklął Zbyszek Zbyszewski, ustawiając się na końcu kolejki; zwykle nieklął, bo łagodny był jak baranek, ale w takich sytuacjach ciężko było utrzymać język nawodzy.- A chciałem dzisiaj iść do kina.- A co grają? - zainteresowałem się, nie tylko przez grzeczność
[ Pobierz całość w formacie PDF ]