[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Wszystko zostałopodporządkowane ewakuacji.Kapitan Arnold Kądziela, dowódca ochrony ośrodka, energicznym krokiem przeciął placprzed montownią i wszedł do budynku.Zatrzymał się obok gotowej do odjazdu ciężarówki irozejrzał po hali.Na widok sterty skrzyń na jego czole pojawiła się głęboka bruzda.Ujął siępod boki i ryknął wściekle: Profesorze Zlog! Zechce pan podejść tutaj na chwilę!Jeden z naukowców, starszy mężczyzna z nasuniętymi na koniec nosa okularami, zamarłz naręczem tekturowych teczek. Pan, panie Kądziela, chyba się zapomina odpowiedział chłodno. Nie jestem jednymz pańskich podwładnych i nie życzę sobie takiego tonu.Jeśli chce mnie pan o coś spytać,proszę pofatygować się osobiście. Jest pan odpowiedzialny za dotrzymanie terminu ewakuacji. Kapitan zachowywał siętak, jakby nie dosłyszał tej uwagi.Stał na szeroko rozstawionych nogach i przyglądał sięzimno grupie naukowców. Zdaje pan chyba sobie sprawę, że jakiekolwiek opóznienie niewchodzi w rachubę? Termin opuszczenia majątku wyznaczono na godzinę dwunastą dniajutrzejszego.Jest to termin nieprzekraczalny.Czy zdaje pan sobie sprawę, że będę zmuszonypowiadomić naszych zwierzchników o opóznieniu?Profesor Zlog odłożył teczki na bok, wytarł ręce w roboczy fartuch i podszedł wolno dokapitana. Drogi panie Kądziela, skoro tak pan stawia sprawę, to proszę dzwonić zaraz.Niezamierzam narażać drogocennego sprzętu tylko dlatego, że ktoś wymyślił sobie nierealnytermin. Pan nie dopełnia swoich obowiązków. A pan? przerwał mu gwałtownie Zlog. Co pan wyprawia? Gdzie są pańscy ludzie?Dokąd ich pan wysłał? Ośrodek pozostał bez ochrony i to w chwili, gdy potrzeba jejnajbardziej! Czy może mi pan to wszystko wyjaśnić? Gdzie jest profesor Hopkins? Czy pancoś przed nami ukrywa?Przez twarz kapitana przemknął cień niepewności.Zerknął na grupę techników, którzyprzerwali pracę, przysłuchując się z zaciekawieniem kłótni. Wszystko jest w jak najlepszym porządku powiedział ostro, starając się w ten sposóbpokryć zmieszanie. Proszę kontynuować załadunek.O szóstej wysyłamy transportspecjalny.Do tego czasu pierwsza grupa transportowa musi być już gotowa.Odwrócił się na pięcie i, nie czekając na reakcję naukowców, opuścił szybko budynekmontowni.Przeszedł wzdłuż szpaleru modrzewi i skręcił w pierwszą z brzegu alejkę.Rozejrzał się uważnie na boki i gdy uznał, że nikogo nie ma w pobliżu, zaklął siarczyście.Potem jeszcze raz, i jeszcze.Co go podkusiło, żeby zaczynać kłótnię z tym idiotą? Przecieżten bałwan Zlog, ten uczony wariat, mógł w każdej chwili donieść jego zwierzchnikom, żeniemal od dwóch godzin nikt nie ochrania największej tajemnicy Zakonu! Usiadł na starej,spróchniałej ławce i sięgnął do kieszeni skórzanej kurtki.Wyjął pomiętą paczkę i, nie baczącna dane sobie przyrzeczenie, że porzuci wreszcie ten paskudny nałóg, zapalił papierosa.Zaciągnął się głęboko i skupił wzrok na krzewach róż rosnących po drugiej stronie alejki,starając się zebrać myśli.Czyżby ta banda okularników zaczęła coś podejrzewać? Chyba tak.Być może nawetrozmawiali już o tym.Przecież nie sposób nie zauważyć, że szef zespołu badawczego niepojawił się w montowni.Może ukrywanie nieobecności Hopkinsa to był błąd? Możepowinien powiedzieć im, że Hopkins zachorował albo zle się poczuł? Ale czy daliby wiaręjego słowom? Przecież widzieli go wczoraj zupełnie zdrowym.Kądziela wyrzucał sobie, żewyszedł tak nagle.Teraz dopiero zaczną gadać.Wypuścił dym i zagryzł wargi.Raz jeszczeprzeanalizował sytuację.Uczony przepadł około godziny szóstej, najdalej wpół do siódmejnad ranem.Rano naukowiec udał się na swój zwykły spacer po ogrodzie.Przynajmniej wpierwszej chwili spacer wydawał się zwykły, bowiem Hopkins nie wrócił na śniadanie.Dopiero wtedy ludzie kapitana donieśli mu o zniknięciu Anglika.Kądziela nakazał przeszukanie całego terenu, a kwadrans pózniej wysłał pościg.Oznaczało to, że ten zdrajca zyskał co najwyżej godzinę przewagi.Przecież taka fajtłapa niebyła zdolna pokonać w tym czasie więcej niż jedno, góra dwa staje! Nie znał terenu, nie mógłliczyć na pomoc miejscowej ludności, więc gdzie miał się schronić? Do granicy kawał drogi,poza tym gdyby nawet szedł lasami, to prędzej czy pózniej zgubiłby się w nich.Psy podjęłytrop w lesie na północ od ośrodka, więc ten człowiek szedł na ślepo, bez określonego celu.Nobo dlaczego miałby uciekać w głąb wrogiego terytorium? To zupełnie bez sensu.A może nie?W głowie kapitana zaświtała nagle myśl, że przecież tak naprawdę nie wie nic o tymczłowieku z jakiegoś dzikiego kraju, który pojawił się tu w bliżej nieokreślonychokolicznościach.Nigdy nie powiedziano mu, kim właściwie jest Anglik, prócz krótkiejinformacji, że należy mieć na niego szczególne baczenie.Profesor wyglądał jednak izachowywał się normalnie.Szybko nauczył się języka i nie dawał żadnych powodów doniepokoju.W porównaniu z innymi naukowcami był nawet bardziej pracowity, częstoprzesiadywał do pózna w swoim pokoju na poddaszu.Pewnego dnia poprosił o możliwośćporannych spacerów, na które Kądziela osobiście zezwolił.Na początku kazał go pilnować,pózniej jego ludzie przyzwyczaili się do codziennych przechadzek profesora Hopkinsa.Amoże ten człowiek nie był tak śmiesznie niezdarny, na jakiego wyglądał? Może tylko udawał,planując ucieczkę? Kapitan uśmiechnął się gorzko.Przyzwyczajenie okazało się zgubne.Otow chwili, gdy jego ojczyzna stanęła do walki z odwiecznym ciemiężycielem, on, dowódcaośrodka, w którym przetrzymywano cudowną broń Zakonu, czekał pogrążony w niepokoju naefekt poszukiwań.Wysłał niemal wszystkich ludzi, lecz ci ciągle nie wracali.Spojrzał naswoją złotą Pragę i zacisnął usta.Dochodziła dziewiąta To już ponad dwie godziny, jakHopkins zniknął.Poczuł ponownie wzbierającą falę niepokoju, którą starał się stłumić odsamego rana.Odrzucił ze złością papierosa i podniósł się z ławki.Nie podda się
[ Pobierz całość w formacie PDF ]