[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.-Taka jesteś uczona, a nie starcza ci wyobrazni.Nie rozumiesz, żerobisz za dużo hałasu?- Przepraszam.Gdybym wiedziała, że ludzka mowa zakłóca ciproces myślenia.- Zapomniałaś o Indianach.- Och, faktycznie.- Uśmiechnęła się, udając roztargnienie.-Kurduple w spódniczkach z rafii.- Obecnie - powiedział lodowato - noszą prawdopodobnie skóry.- Oczywiście.Skóry.I kołki w uszach.W nosach też.Zupełniejak na zdjęciu w National Geographic".- O co ci chodzi?- Tylko o to, że jest pózno, padam ze zmęczenia i zjadają mnieżywcem wściekłe owady.- To wszystko prawda.64R S- No więc?- Zrobimy postój, kiedy uznam, że oddaliliśmy się wystarczającood tych, którzy być może nas tropią.Brionny kiwnęła głową.- Ludożercy - powiedziała.- Przepraszam.Ciągle zapominam.Slade zmrużył oczy.- Ciekawe.Przez cały czas podtykasz mi pod nos tę swojąakademicką wiedzę, a tu taki pokaz ignorancji.- Po prostu ustępuję pola komuś, kto wie wszystko lepiej.To ty,prawda?- Jestem, lady, za bardzo zmęczony, żeby grać w słówka.Maszcoś konkretnego do powiedzenia, to mów.Jak nie, to zamknij buzię,Zaciśnij zęby i wytrzymaj jeszcze parę minut.Jeśli mnie pamięć niemyli, miejsce, które upatrzyłem na postój, jest już blisko.Popatrzyła na niego z nie ukrywaną ironią.- Aowcy głów tego miejsca nie znają?- Raczej nie znajdą, jeśli dopisze nam szczęście.Podejrzewamzresztą, że póki co interesuje ich bardziej śledzenie nas niżbezpośredni atak.- Miło z ich strony, że cię o tym powiadamiają.- Co ci się do diabła roi?Nagle poczuła się potwornie zmęczona, zbyt zmęczona, żebykontynuować słowną potyczkę.To był długi, wyczerpujący dzień, akońca wciąż nie było widać.65R S- Nic.- Oparła się plecami o najbliższe drzewo, ześliznęła popniu i klapnęła na ziemię.- Muszę odpocząć, McClintoch.Tylko pięćminutek.Zmierzył ją uważnym spojrzeniem i raptem poczuł coś międzypodziwem a litością.Była rzeczywiście wykończona.Prawdę mówiącto, że w ogóle dała radę zajść tak daleko, przeszło jego oczekiwania.- W porządku - odezwał się po chwili.- Posiedz sobie, a ja siętrochę rozejrzę.Kiwnęła głową.- Dobrze.Spojrzał na nią jeszcze raz.Siedziała z wyciągniętymi nogami, zrękami opartymi na kolanach i opuszczoną głową, odsłaniającbezbronnie delikatną linię karku.Na jednej z rąk zauważył ślad poukąszeniu czy zadrapaniu i musiał zwalczyć w sobie pokusę, żebynachylić się i przywrzeć wargami do tego miejsca.Przełknął ślinę izmusił się do odwrócenia oczu.Pobocze ścieżki było jedną wielkągęstwiną.Jakieś piętnaście metrów dalej rosło drzewo o grubym pniu.Czy to tu? - pomyślał.Czy to jest miejsce, które zapamiętał?Zerknął znowu na Brionny.Nie poruszała się, głowa opadła jejjeszcze niżej.Też się tak czuł.Był absolutnie wyczerpany.%7ładne znich nie było już w stanie iść dzisiaj dalej.- Stuart.- Uniosła głowę.- Obiecujesz, że się stąd nie ruszysz?Roześmiała się z trudem.- A wyglądam, jakbym była w stanie gdzieś pójść?66R SNie, pomyślał.Z całą pewnością nie.Mruknął coś i zrzucił zramion plecak.- Zaraz wracam - powiedział i wszedł w chaszcze.Ledwie zamknęła się za nim ściana zarośli, Brionny zerwała się.Z bijącym sercem chwyciła plecak.Nawet nie marzyła o takiej okazji,o takim szczęściu, że McClintoch po prostu zostawi plecak i odejdzie.Nie kłamała, mówiąc, że nie może już iść.Padała na nos zezmęczenia, a noc należało wykorzystać na odpoczynek.Ale szmaragd,myślała, Wymacując puszkę, szmaragd to zupełnie inna sprawa.Wreszcie miała okazję wyjąć go z herbaty i przełożyć gdzie indziej.Tylko gdzie? Zacisnęła dłoń na kamieniu.Gdzie go ukryć? Miałzaledwie dwadzieścia, trzydzieści karatów, niedużo.Zdławiłahisteryczny śmiech.Dwadzieścia czy trzydzieści karatów o wartości.Miliona dolarów? Dwóch milionów? A może wart był jeszcze więcej?- Stuart? - Serce podeszło jej do gardła.- Stuart! - Slade byłgdzieś bardzo blisko.- Słyszysz mnie?- Słyszę.Gdzie schować oko? Gdzie?- To miejsce wygląda niezle.Aap plecak i chodz tu.Myśl,Brionny, myśl!Jeszcze raz zanurzyła rękę w plecaku.Na dnie leżało pudełeczkoz tamponami.Otworzyła je drżącymi palcami i wsunęła do środkaszmaragd.Zawiązała plecak i właśnie podnosiła się z ziemi, gdyrozchyliły się zarośla.- Co się tak guzdrzesz?67R S- Jestem zmęczona.Ciężko mi się zebrać.Wygląda na więcej niż zmęczoną, pomyślał.Twarz blada jakkreda, podkrążone oczy.Ale czyja to wina? Jej.To przez nią musieliuciekać przed plemieniem dzikich.- Serce mi pęka - powiedział zimno - ale są ważniejsze sprawyniż to, że potrzebujesz się wyspać.- Wybacz, McClintoch.- Jej głos zabarwił się sarkazmem.-Ciągle zapominam.Dżungla jest pełna wrogów.Czają się za każdymdrzewem, pod każdym liściem.Przyciągnął ją do siebie tak mocno, że straciła oddech.- To nie jest teatr - powiedział szorstko.- Nie zgadzam się, żebyśzachowywała się tak, jakby to była zabawa
[ Pobierz całość w formacie PDF ]