[ Pobierz całość w formacie PDF ]
. Za godzinę śnieg powinien przestać padać.Nagła zmiana tematu nie zbiła Stefena z tropu, jak można by się tego spodzie-wać. Więc to była wyczarowana pogoda.Dowiedziałeś się, skąd się to brało? Niedokładnie.Gdzieś zza tego lasu, być może z gór. Vanyel masowałsobie prawe ramię. To jest właśnie takie dziwne, Stef, nigdy nie słyszałemo żadnym potężnym magu pochodzącym z tych okolic.Kilku szamanów plemien-nych, to tak, ale nie mag klasy biegłego.246 A kto mówi, że on musi być akurat stąd? odparł Stef i ująwszy rękęVanyela, zaczął mu ją masować. Traktuje mnie jak partnera, a nie jak ciężar. Mógł przecież przybyć tutaj skądkolwiek, z Pelagirs albo z Iftel, i zadomowił sięw tych stronach, bo tutaj nikogo nie ma.Tak właśnie postąpiłbym, gdybym byłmagiem chcącym zebrać siły przed podbojem świata.Pojechałbym tam, gdzie niema żadnych magów.%7ładnych rywali, żadnej konkurencji. To chyba dość sensowne przyznał Van. Posłuchaj, kochasiu, czybardzo byś się zmartwił, gdybyśmy nie zostali tutaj parę dni, jak planowaliśmy,a wyruszyli o brzasku? Powiedziałem ci już, że nie mam zamiaru utrudniać ci podróży odrzekłStefen, w duchu wzdychając z żalem. Nie chcę zaczynać od łamania obietnicy.Skoro chcesz jechać, pojedziemy. Miałem nadzieję, że to powiesz odparł Van, zrzucając buty.Stef zdjąłz niego płaszcz i zaczął się rozbierać, sądząc, że jak zwykle, operacje magicznepozostawiły Vanyela zbyt zmęczonego na cokolwiek poza snem.Dopóki nie poczuł na ciele dłoni wślizgujących mu się pod koszulę. Chwileczkę szepnął mu herold do ucha. Pozwól, że ci pomogę.Tomoże być nasza ostatnia noc w prawdziwym łóżku, na długi czas.Rankiem, po owym krótkim epizodzie w stylu dawnego Vanyela, Van powróciłdo swego nowego sposobu bycia: stał się zdystansowany, milczący, o nieczytelnejtwarzy i zmęczonych oczach.Stef westchnął, choć w istocie nie spodziewał sięniczego innego. Wiem przynajmniej, że w głębi serca, pod tą obsesją, jest wciążtym samym człowiekiem pomyślał, ubierając się w pokoju tak zimnym, że jegooddech natychmiast zamarzał w powietrzu. Więc gdy się to wszystko skończy,będę go miał takim, jaki był kiedyś.Już zaczynałem myśleć, że straciłem Vanyela,którego kocham.Osiodłali wierzchowce i odjechali po krótkim pożegnaniu.Od początku wy-prawy Stef zdążył się nauczyć, jak samodzielnie dbać o Melodię, i nie musiał sięjuż zastanawiać, jak ją wyszczotkować czy osiodłać; teraz robił wszystko sam, nieczekając na pomoc parobka.Większość ich ładunku stanowił pokarm dla Yfandes i Melodii.W tych oko-licach nawet w środku zimy można było znalezć trochę obroku, a Vanyel umiał,gdy tylko zechciał, wymusić wzrost roślin nocą w ich kryjówkach.Mógłby nawet,dzięki swemu darowi, przenieść tutaj niewielką ilość obroku ze spiżarni w kosza-rach Gwardii, i to właśnie prawdopodobnie zamierzał robić.Fakt jednak pozosta-wał faktem, że w zimowym lesie łatwiej było nakarmić ludzi niż konia i Towarzy-sza, a zatem ich potrzeby miały teraz pierwszeństwo przed potrzebami Vanyelai Stefena.Z chwilą gdy wyjechali zza osłony palisady otaczającej placówkę Gwardii,247Stef ucieszył się bardzo ze swego nowego ubrania, nawet jeśli było trochę pstro-kate.Mimo iż niebo, zgodnie z obietnicą Vanyela, wypogodziło się i po raz pierw-szy od wielu tygodni Stef ujrzał ponad wschodnim horyzontem Poranne Gwiaz-dy, Lythan i Leander było zimniej aniżeli wówczas, gdy padał śnieg.Znaczniezimniej.Stefen nie czuł już nosa i bardzo był rad z wełnianego szalika, którymowinął sobie uszy pod kapturem płaszcza.Vanyel sięgnął wzrokiem ku wschodowi, gdzie niebo zaczynało się różowić,i lekko zmarszczył brwi.Nie powiedział jednak nic, tylko pogonił Yfandes, kie-rując ją ku ledwie dostrzegalnej przecince między drzewami, na coś, co tutaj speł-niało rolę drogi.Słońce pięło się coraz wyżej i z chwilą gdy wisiało już ponad drzewami, Stefpojął, skąd te zmarszczone brwi Vanyela.Choć nieporównanie słabe w stosunkudo letniego blasku, czyste światło słoneczne przelewało się pomiędzy konaramidrzew, odbijając się od każdej powierzchni i podwajając, a nawet potrajając sweoślepiające działanie.Ziemia iskrzyła się falującą połacią bieli, krzewy i zaro-śla wyglądały jak kopczyki białości pobudzające oczy do łzawienia.Stef całkiemschował głowę pod kaptur i po paru chwilach jechał z przymrużonymi i niemalzupełnie zamkniętymi oczami.Ulgę odczuli dopiero mijając lasek z drzewamiiglastymi, które ocieniały drogę, zasłaniając słońce.Lecz gdy wyszli z cienia, ja-skrawe światło było dwukrotnie bardziej dokuczliwe niż wcześniej.Vanyel jednak pędził naprzód, mimo że Melodia, a nawet Yfandes, potykałysię i kuśtykały, nie widząc, gdzie stawiają kopyta, i nie przeczuwając, jakie prze-szkody kryją się w śniegu.Im bardziej oddalali się od granicy, tym cieńsza stawałasię pokrywa śnieżna, ale i śnieg, i odbijające się odeń promienie wciąż były taksamo dokuczliwe, nawet po południu
[ Pobierz całość w formacie PDF ]