[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.- Mówisz rozumnie - odpowiedział - dalibóg, rozumnie.Niechby sobie i takbyło.ale, braciszku! Verbum nobile, o tym ani słowa nikomu, pani Noskowejteż.Boć ona mi do zrozumienia dała, abym nalegał.Powiem jej simpliciter, żemi się nie udało.Nalał sobie drugi wina kieliszek.- Ręka rękę myje.Ja cię kocham, mój panie Salomonie, a ty masz rozum ipieniądze.Dalipan! Zatem dictum, factum, a coś przyrzekł.na stół, i motus!Dobek dobył z kieszeni woreczka, już snadz gotowego, i na dłoni go Porąbiepołożył.Ten zważył go tylko, spojrzał Salomonowi w oczy.- Widzisz, liczyć nie będę, spuszczam się na ciebie, biorę, jak dajesz, Bóg cizapłać.Pojutrze ruszam do domu, ale.motus! Sza!Trzeci wina kieliszek nalawszy, wychylił go szybko, wdział łosiowe rękawiczki,rozprostował się i przyszedł pana Salomona ściskać, co tamtemu niezbytprzyjemnym być musiało, lecz zniósł cierpliwie dowody afektu.- Masz rozum, bracie, ja ci rady nie potrzebuję dawać.Bywajże mi zdrów iszczęśliwy!Całował jeszcze aż do progu, a Dobek go i za próg wyprowadził i oczyma ścigałodchodzącego, a wróciwszy do izby, padł na krzesło, czoło w dłoń kryjączafrasowany.Gdy wieczorem potem poszedł na górę do córki, i ona, i ciocia Henau poznały,iż go coś zgryzć musiało; stary złożył to na ból głowy i trochę niezdrowia.Pózno w noc przywołał do siebie Eliasza i kazał mu wysłać pewnego doSmołochowa, który by dał potajemnie znać, gdy rotmistrz wyjedzie.Czekał natę wiadomość niecierpliwie do trzeciego dnia, aż Eliasz oznajmił, że Porębaistotnie, zebrawszy pakunki swe, do domu wyruszył.Stary wolniej odetchnął.Zima w tym roku była śnieżna i sanna kopna, a w tych lasach, gdzie rzadko siękto lekkimi płozami przesunął, po drwa chyba, dróg prawie nie widać było.DoBorowiec nikt a nikt nie przybywał, nikt też stąd, oprócz Aronowychposłańców, do miasta nie wyjeżdżał.Dobek powrócił do swych regestrów iswojego życia trybu, gdy jednego dnia przechodząc mimo okna, spojrzawszy wnie wypadkiem, spostrzegł sanie porządne, zaprzężone trzema końmi w szpicejeden za drugim, wprost do zamku dążące.Stanął jak wryty, na saniach siedziałakobieta.domyślił się swej wdowy.Wiedział, jak jej Lorka nie lubiła i co za kłopot gotował mu się w domu, leczjakże jej było nie przyjąć lub odprawić? Eliasz, stojący w bramie, wbiegłnatychmiast z oznajmieniem do pana, który poruszony bardzo, nie na górę, doparlatorium, ale pod pozorem, że tu było cieplej, do swoich pokojów prosićkazał.Już w przedpokoju słychać było otrzepywanie ze śniegu i głosek żwawypani Noskowej.Salomon sam drzwi zapraszając, otworzył.Wdówka, choć po podróżnemu,przystrojona była, jak się to na łowy jedzie.Twarzyczce wiatr ostry w drodzedodał różu, oczka błyszczały, usta się uśmiechały.Suknia leżała jak ulana,nawet czarny watowany kwefik na głowie z sobolową czapeczką był jej cudniedo twarzy.Wskoczyła do smętnej izby pana Salomona, oglądając się śmiało, i podała murękę do pocałowania.- Cóż to? Asindziej mnie tu, na dole, jak ekonoma myślisz przyjmować? -zapytała i główką kręcić dziwnie poczęła.- Wszakże my się tu wygodnie, bo tu cieplej i zaciszniej, rozmówić możemy -rzekł cicho Dobek.Eliasz już był wyszedł, zostali sami; pan Salomon się obejrzał, zarumienił, rękęcofniętą zbliżył do ust znowu i dość bezwstydnie całować i smoktać ją zaczął, ażpani Noskowa wyrwała.- Dość już tych fałszywych karesów - rzekła.- Mamy się rozmówić.Asindziejnie raczyłeś do mnie, musiałam ja do niego.Stanęła w środku pokoju, wzięła się w boki i zawołała:- Słuchajże, Dobku, ty niepoczciwy, dopóki ty mnie tak wodzić i zwodzićbędziesz? Rotmistrza namówiłeś pono, żeby precz jechał, a ja tam na pustynimam siedzieć i czekać, aż jegomość się na ostatek zdecyduje i raczy mnieuszczęśliwić!Wielce zmieszany, gospodarz kręcił się to włosy trąc, to ręce, to nogamiszastając.wdowa patrzała nań z góry.- Kochanie moje, królowo - odezwał się ręce składając - ano, posłuchaj i miejtrochę cierpliwości.O cóż to idzie?- %7łebyś mnie nie zwodził - odparła Noskowa.- To bałamuctwo jest! Córki sięboisz, ludzkiego gadania się boisz, licho tam wie, czego się boisz jeszcze, a nielękasz się mnie.Dobra ja jestem - mówiła, chodząc po pokoju i w zwierciadlepoprawiając włosy - ale wreszcie nie tak głupia, jak się asindziej owi zdaje.Było na wszystko czasu dosyć.Cóż się tam tej dziewczynie stanie? Nie zjem cijej przecie, domu do góry nogami nie wywrócę.- Moja królówko, cicho! Cicho! - składając ręce, odezwał się Dobek.- Jak miPan Bóg miły, głowę stracę.- Ty jej nie masz i tak! - impetycznie przerwała wdowa.- Czego będzieszceremonie robił? Cóż to ty wyrostek jesteś na opiece, nie masz swej woli? Córkatobą rządzi, nie ty nią?Salomon padł na krzesło i oczy zakrył z wyrazem rozpaczliwym.- Przybyłam to raz skończyć.Nie umiesz sam, to moja rzecz.Gdzie dla mniepokój gościnny?Na to zapytanie stary struchlał i tak się zmieszał, że odpowiedzi wyjęknąć niemógł.- Jak się na sługę dzwoni? - spytała.Dobek nie umiał nic odrzec.Noskowa spojrzała nań pogardliwie, poszła śmiałodo progu, otwarła drzwi, wyjrzała.Eliasz stał, na szczęście, o parę kroków, alejak z krzyża zdjęty.- Słuchaj no, ty stary! - zawołała.- Chodz no tu, proszę! Powlókł się mruczącbiedny.- Macie pokoje dla gości? Opalone? - zapytał?- Ja bez jegomości samego i jego rozkazu nic nie wiem - mruknął posępnieEliasz.Wdowa popatrzała na niego, ruszyła pogardliwie głową.- Chodz aspan tu - rzekła.Poprowadziła przed Dobka.- Pytam się, czy jest pokój gościnny i czy opalany? Odpowiadajcież we dwóch,kiedy pojedynczo gadać nie umiecie.Dobek i Eliasz popatrzali się smutnie na siebie, a z oczu ostatniego znać było,jakby się w nim z gniewu zagotowało.- Pokój gościnny, pokój gościnny! - mruknął Salomon.- Ale u nas goście niebywali nigdy, gdzież pokój gościnny?- Nie ma! No, to niech się kto z domowych wyniesie, a przecież ja tuprzenocować gdzie znajdę.Ręką odprawiła służącego.- Proszę, żeby mi było ciepło!Na zegar spojrzawszy, zobaczyła jejmość dochodzącą godzinę trzecią zpołudnia.- Pójdziemy na górę - rzekła.- Muszę przecie tego waszego gagacika poznać iprzybliżyć się do niego, kiedy z sobą pod jednym dachem żyć mamy.Drżał nieszczęśliwy Dobek, nie mógł otworzyć ust, ręce łamał, rzucał się, na cobynajmniej piękna wdowa zważać się nie zdawała.Uśmiechała się raznie.- No, raz przecie trzeba te lody przebić - rzekła.- Nic nie pomoże zwlekanie.Acan się ze mną żenić przyrzekłeś, a ja na łaskę córki czekać nie będę.Chodz nagórę.Podała mu rękę; jak skazany na śmierć poszedł pan Salomon.Zaprowadził ją do parlatorium najprzód; tu zaś zimą, gdy nikt nie bywał z gości,a z domowych siedzieć nie lubił nikt w ponurej izbie, nie opalano przezoszczędność, zimno więc było jak na dworze i innego schronienia znalezć niemogli, tylko w pokoikach Laury.Wdowa musiała wcześnie znać rozporządzeniedomu, bo prosto zwróciła się ku drzwiom do nich wiodącym.Szedł z niąnieszczęśliwy ojciec, blady i pomięszany jak na ścięcie.Zza drzwi dolatywałdzwięk fortepianu.Laura śpiewała Mozarta piosnkę o Fiołku i przygrywałasobie na klawicymbale.Gdy się drzwi otworzyły, odwróciła głowę, zobaczyła najprzód tę twarz, którasię jej śniła ciągle upiorem, i przerazliwie krzyknęła
[ Pobierz całość w formacie PDF ]