[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Nareszcie mógł po-łykać znaczne odległości, kilometr po kilometrze, lekko i zwinnie, nie odczuwając zmęczenia.Biegał, skakał i wspinał się bez wysiłku, serce biło równo, spokojnie, a oddech przyśpieszałtylko nieznacznie.Napawało go to niewiarygodnym uniesieniem, niczym poczucie nigdyprzedtem nie zaznanej wolności.Zaprawdę, umarł był i narodził się na nowo.A jednak nie był do końca szczęśliwy, coś gryzło go i uwierało, czaiło się na dniekażdej chwili.Wciąż czuł się jakby w zawieszeniu pomiędzy dwoma światami.Odszedł już od tamtego, ludzkiego, ale nie pojawił się jeszcze w tym.I wciąż nie wie-dział, jak się w nim odnalezć.Przyjmował więc ze spokojem rezerwę kolegów, nie mającśmiałości, by zadać niektóre pytania.Dopiero teraz, kiedy wrócił z Moonwalkera , zrozu-miał, skąd bierze się ta nieunikniona obcość.Nie był jednym z nich.Nie był zabójcą wampirów.W ogóle nie był zabójcą.Nigdy nikomu nie odebrał życia, czy to w słusznej, czy w niesłusznej sprawie.Liczył się z tym, że przyjdzie i na niego czas.W ciągu miesiąca po przebudzeniu nieprzejawiał nawet cienia ochoty, żeby rzucać się i mordować kogokolwiek.Dopiero teraz, kie-dy wybrał się między ludzi, poczuł prawdziwy głód, zew krwi.Nagle usłyszał głuchy warkotprzyczajonego gdzieś w środku łowcy, podnieconego, bo wreszcie ujrzał swoją ofiarę.Na dodatek zdawał sobie sprawę, że tam, w Moonwalkerze , odczuł zaledwie przed-smak tego, kim się stał naprawdę.A raczej: kim się stawał z dnia na dzień.I wcale nie był pewien, czy naprawdę chce się nim właśnie stać.Ale przecież nie miał innego wyjścia.Już nie.Wbijał więc oczy w sufit w poszukiwaniu odpowiedzi na pytania, których nawet niepotrafił dobrze sformułować.Nidor wychylił się przez okno, popatrzył po okolicy.Sosnowy las w Emowie szyko-wał się właśnie na przyjęcie wiosny.Trawa przestała już pokładać się po ziemi żałośnie,a nabrzmiałe pąki krzewów zamierzały wybuchnąć zielenią lada dzień.Zmierzchało.Słońce właśnie kończyło zalewanie świata oślepiającym blaskiem, fiole-towe smugi zachodu kładły się na granatowym niebie.- Vesper! - zawołał nocarz półgłosem, rozglądając się dookoła. Vesper! - powtórzyłw myślach nagląco.Wezwany zwiesił się z gzymsu tuż nad nim i zawisł tak, do góry nogami, zatrzymująctwarz dokładnie na wysokości jego oczu.- Tak? - zapytał.- Co się dzieje, panie kapitanie?- Tu jesteś - westchnął Nidor, odsuwając się nieco.- Bo myślałem, że znowu biegaszpo lesie.Vesper odepchnął się rękami od gzymsu, wywinął pół salta w powietrzu.Zamiast jed-nak lekko opaść na nogi, grzmotnął o ziemię całkiem solidnie i potoczył się po placu.Wstałzaraz z dosyć kwaśną miną.Zaczął otrzepywać dres z piachu i zeschłych liści.- No właśnie - mruknął.- Już się nabiegałem.Teraz trenuję skoki z dachu.Nie bardzomi wychodzi.- Za mało odpychasz ziemię - objaśnił mu tamten protekcjonalnie.- Popatrz! - Wy-skoczył przez okno jednym zwinnym susem.Stanął naprzeciw kolegi, uśmiechając się z odrobiną wyższości.- Czym jest latanie? - rzucił, jakby odpytywał ucznia przed tablicą.- Formą telekinezy - odparł adept szybko.- Tak samo jak przesuwasz myślą przedmio-ty, tak i tutaj musisz po prostu przesunąć samego siebie względem otoczenia.Odepchnąć sięod ziemi, budynku, czegokolwiek, byle było wystarczająco masywne.Inaczej odepchniesz tocoś.- Dokładnie - potwierdził Nidor.- Nie odepchniesz się od pudełka zapałek, prędzej toono ci poleci.- Uśmiechnął się.- No, to teorię masz opanowaną.Telekinezę też, całkiemsprawnie przesuwasz już dosyć duże rzeczy.W czym więc problem?- Nie wiem - stwierdził Vesper markotnie.- Może w precyzji? Trzeba się odepchnąćnie tylko od ziemi, ale i od ściany, i trudno jest kontrolować kilka rzeczy naraz.A możekwestia wyczucia czasu, robię to za wcześnie albo za pózno?Nidor wzbił się w górę i miękko wylądował na dachu.- No, chodz - powiedział.- Chodz, chodz, młody.Vesper zacisnął wargi, wpatrzył się w ścianę w skupieniu.Uniósł się na pół metra, poczym stracił równowagę, zamachał rękami, zwalił się na bok.Upadł, przeturlał się zwinnie.Zaklął, uderzył pięścią w ziemię i wstał z bardzo niezadowoloną miną.- Na razie skorzystam z metody klasycznej - warknął ze złością.- Mam antytalent dolatania.- Podszedł do drabinki prowadzącej na dach, zaczął się wspinać po szczeblach.- Spokojnie - rzucił Nidor.- Trzeba się po prostu nauczyć, ot i wszystko.O ile wiem,nikt się z tą umiejętnością nie rodzi.Poczekał, aż kolega dołączy do niego, obserwując go spod nieco przymrużonych po-wiek.Słońce świeciło jeszcze ostatkiem sił.- No, zasuwaj - powiedział, gdy tamten wreszcie wdrapał się na dach.- Już.Stanęli obaj na krawędzi.Popatrzyli w dół.- Hm - stwierdził Vesper niepewnie.- No więc tak.Odepchnąć się od dachu, kontro-lować bliskość ściany, pozwolić grawitacji, niech działa, tuż nad ziemią pchnąć silnie podło-że.- Zatupał w miejscu, pochylił się nieco, jak przed skokiem do wody.- Za dużo myślisz - oznajmił Nidor i pchnął go brutalnie.Vesper poleciał w dół, rozpaczliwie młócąc powietrze rękami i nogami.Nagle, za-miast uderzyć w betonowy chodnik, podskoczył, jakby odepchnięty niewidzialną siłą.Potemopadł lekko na ziemię.Wyprostował się, twarz mu jaśniała radością.Zadarł głowę do góry i popatrzył na sto-jącego wciąż na dachu kolegę.- Aha - rzucił niby niedbale.- To tak po prostu.Nie kombinować za dużo, tylko ode-pchnąć się, żeby nie przywalić w glebę.Aha.Nidor skinął głową.- Właśnie tak - powiedział, po czym odepchnął się od dachu, zakręcił błyskawiczniew potrójnym salcie i opadł miękko na ziemię tuż koło Vespera.- Tak po prostu - dorzuciłrównie niedbale.Młodemu mina zrzedła natychmiast.- Z czasem też się tak nauczysz - roześmiał się Nidor, poklepując go po ramieniu.-No, dosyć tej zabawy.Mam dla ciebie nowe wiadomości - dodał poważnie.- Coś w naszej sprawie? - zapytał Vesper z ożywieniem.- Tak.- Kapitan pokiwał głową.- Ale chodzmy do środka, głodny się zrobiłem.Zjemycoś, to pogadamy.No, ruchy, człowieku, ruchy!- Człowieku! - prychnął tamten od razu.- Też mi coś.- Wzruszył ramionamiz ostentacyjną pogardą.- Stare nawyki słowne - rzucił Nidor.- Chodz!Odwrócił się i swobodnie wskoczył przez okno do budynku.Po chwili zniknął w głębipokoju.Vesper popatrzył za nim niepewnie.Wreszcie odbił się, skoczył.Nie poleciał nawetw połowie tak dobrze jak starszy nocarz.Z trudem dotarł do okna i wylądował na parapecie,chwytając się ramy, żeby utrzymać równowagę.- Nigdy się tego, kurwa, nie nauczę - warknął przez zaciśnięte gniewnie zęby
[ Pobierz całość w formacie PDF ]