[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Wojciech łamał chleb w palcach, niósł do ust, nie mógł przełknąć.%7łuł własną, gorzką samotność.Wstał, przeszedł się po wydmie, trepy uwierały.Wrócił do towarzyszy, powiedział z trudem:- Módlmy się.Bogusz wydobył psałterz, zaczęli śpiewać.Wiatr rwał pieśń, starali się go przekrzyczeć.Wojciecha wciąż uwierała samotność, nawet w obliczu Boga.Przysiadł się bliżej do towarzyszy,oparł się ramionami, szukał ciepła, przede wszystkim szukał bliskości człeczej.Iluminowane kartypergaminu sławiły Boga, jego usta rozśpiewane sławiły Boga, jego puste serce nie mogło, niemogło.Gryzł się, raz wraz bił się w pierś, mocne głosy Bogusza i Radzyma wpływały kojąco,wypełniały pustkę i samotność.Gdy milkli - zachrypnięci - Wojciech szeptał gorączkowo:- Jeszcze.jeszcze.Znów śpiewali.Chmury ciągle waliły po niebie, nie błysnął ni jeden promień słońca.Siedzieli zdrętwiali, zziębnięci, wciąż śpiewając.Nie dojrzeli, jak od drzewa do drzewa przemykałsię człowiek; jak się położył na brzuchu i czołgał się po mokrym igliwiu; jak się zza pnia wysunęłaciekawa, pomarszczona twarz, a czarne oczy biegały bystro po trójce przytulonych ludzi,odzianych w obce, cudaczne szaty, śpiewających pod wiatrem.Człowiek leżał długo, patrzył.Potem tyłem jak rak wykarabskał się między drzewa.Pobiegł chyłkiem, przygięty, śmigał pośniegu lasem, wreszcie wypadł na brzeg, pędził tuż u szumiącej wody.Opodal, u cichegostrumienia rozsiadły się niskie checze; poprzez dachy uplecione z gałęzi, przyrzucane mchem aziemią, sączyły się smugi dymu, zdmuchiwane przez wiatr; na tykach suszyły się bure sieci.Człowiek wpadł między chaty, zaczął krzyczeć, wymachiwał rękoma.Sypali się doń ludzie,mężczyzni otoczyli go kołem, białki stały opodal, powstrzymując dzieciska.Gwar rósł,podniecenie tłumu falowało.Brodata starszyzna ruszyła na radę, a na pustej wydmie trzech ludziśpiewało nieprzerwanie psalmy.Gdy przerywali, jeden z nich szeptał:- Jeszcze.jeszcze.Dzień się pochylił, zmierzchało.Bogusz wstał, zebrał chrust, rozpalił ogień.Grzalizziębnięte ciała, Wojciech podniósł oczy na chylące się sosny, jakby widział je po raz pierwszy.Ułożyli się bez posiłku, zasnęli szybko, ale wszyscy trzej się budzili, spali niespokojnie, twarze ichpaliły, męczył kaszel, bolały gardła.Zwit ich obudził - ten sam szary i wietrzny świt pustego brzegu pruskiego.Wiatr uderzałpodmuchami, morze było białe od piany, rozjuszone.Przełamali się chlebem.Bogusz spytał:- Co poczniemy?- Bóg nam wskaże drogę - odparł Wojciech spieczonymi wargami; uderzyli w psalmyDawida.Naraz Bogusz i Radzym umilkli.Bogusz wyciągnął dłoń, rękaw mu się wydymał jak żagielnormańskiego okrętu, zawołał, w głosie mu drgała ulga:- Ludzieee! Tam.tam! Ludzieee!Adalbert na moment oderwał wzrok od księgi: niewielka łódz skakała w kipieli, raz wrazsię kryła w pianie morza.Kilkoro ludzi robiło wiosłami.Wojciech poczuł, że mu się w piersizatrzepotała trwoga.Spuścił oczy na księgę i dalej śpiewał.Radzym siedział w głębokimmilczeniu, Bogusz poderwał się, po wielekroć robił znak krzyża na czole, ramionach i piersi.Wojciech wciąż nie podnosząc oczu wołał:- Timebunt gentes nomen Tuum, Domine, et omnes reges terrae gloriom tuam.Odczuł - nie patrząc - że łódz przybiła; werżnęła się w piach; półnadzy mężczyzni wkożuchach, rozchylonych na piersi, wlekli ją głębiej na ląd; chwilę stali przy łodzi, naradzając się;wymachiwali rękami, bronią, wiosłami; naraz jeden z nich dostrzegł apostołów; krzyknął; umilklina chwilę, wpatrywali się w obcych pod sosnami; w oczach im grała groza, niechęć, czujność.Ruszyli naraz z pochylonymi łbami, kołysząc się ciężko w biodrach.Bogusz wstał, założył ręce napiersi, pięciu tubylców nadeszło, patrzyło chwilę w milczeniu, oczy im biegały.Wyższy z nich, zgębą w czerwonych krostach, kudłaty, o piersi szerokiej, owłosionej czarno, krzyknął głośno wobcej mowie.Bogusz rzekł niespodziewanie twardym tonem:- Przybywamy od króla Bolesława, z polskiej ziemi, abyśmy wam głosili Ewangelię.Radzym powstał również, przeżegnał się, rzekł:- Kto uwierzy a ochrzci się, zbawion będzie.- Wojciech wciąż śpiewał nie podnoszącoczu.Wysoki krajowiec wyciągnął rękę, wskazał nań, chropawy głos zagulgotał mu w gardle
[ Pobierz całość w formacie PDF ]