[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.I tylko to miejsce wyglądało113 dla mnie swojsko.Księżycowy Kwiat przyrządzała jedzenie, klęcząc na macie.Myślałem o niej z coraz większym szacunkiem, zaprawionym jednak pewną doząniedowierzania.Dziesięć na dziesięć panien ze %7łmijowych Pagórków zaprotesto-wałoby z oburzeniem, gdyby ktokolwiek zaproponował im takie warunki do go-spodarowania i jeszcze tego samego dnia wróciłyby do matek.Byłem tego pewienjak swego imienia.Tymczasem Księżycowy Kwiat zdawała się zupełnie o to niedbać.Ze spokojem usuwała poza krawędz domu ciekawskie jaszczurki o chwyt-nych łapkach lub kosmate wielkie pająki.Znajdowała miejsce dla kolejnych oka-zów przyrodniczych gromadzonych przez męża oraz najdziwniejszych skarbówznoszonych przez dzieci.I tak samo spokojnie przyjęła pod swój dach mnie niespodziewanego i wciąż nie do końca ozdrowiałego gościa na czas nieokreślo-ny.Podejrzewam, że od początku (może i niezamierzenie) traktowała mnie jakjeszcze jeden wybryk męża maga.Tyle, że nie próbowała położyć mnie na półcelub umieścić w jednym z kufrów, gdzie Słony przechowuje z wielkim staraniemksiążki, precyzyjne narzędzia i zestawy szkieł powiększających.Choć czułem się z początku obco, stwierdziłem, że przecież do wszystkie-go można przywyknąć.Słony jest przyjazny i szczery.Jego żona najwyrazniejnie miała nic przeciwko mojej obecności na swym terytorium (zaczynam chybamyśleć po smoczemu), a dzieci wydawały się miłe i dobrze wychowane, choć po-nadprzeciętnie żywe.Miałem tu wszelkie szansę, by spokojnie wrócić do pełnegozdrowia, odtworzyć zniszczoną kolekcję roślin i owadów, z których ocalał jedynieów piękny czarno-niebieski motyl, a także wiele się nauczyć.Tak myślałem aż dochwili, kiedy na scenę wkroczyła Jagoda.* * *Zjawiła się dla mnie dość niespodziewanie.Do tej pory mam cień żalu doSłonego, że mnie nie uprzedził w żadensposób.Kto wie, jak potoczyłyby się wydarzenia, gdybym wiedział cokolwieko Jagodzie.Chociażby o jej istnieniu.Było to drugiego dnia po przybyciu na Jaszczur.Pożeracz Chmur zdążył zło-żyć mi wizytę, wyżalić się a potem wrócić do rodziny.Słońce przebyło większączęść swej drogi po niebie.Niebawem miało zmierzchać.Siedziałem na skrajupodestu, obierałem jarzyny, chcąc być pożytecznym choćby w ten sposób.Jedno-cześnie podczytywałem po kawałku zapiski Słonego dotyczące budowy smoczychskrzydeł.Rozpiętość w zależności od wieku i płci, wytrzymałość błony, konstruk-cja stawów.Wszystko okraszone przejrzystymi rysunkami oraz wykresami.Słonywłożył w to naprawdę wiele pracy.114 Akurat próbowałem odwinąć następny fragment zwoju, równocześnie trzyma-jąc w ręku nożyk i do połowy oskrobaną rzepę.Byłem tak zaczytany, że niezbytdo mnie docierało, iż zabieram się do tego całkiem nieodpowiednio.Wyrazniebrakowało mi trzeciej ręki.I wtedy pojawiła się.Jak na życzenie.Niewielka, bar-dzo jasna dłoń odebrała mi zwój.Wciąż błądząc umysłem w jakichś odległychrejonach, podniosłem wzrok.i upuściłem nóż z wrażenia.Patrzyłem na demo-na! Osadzone w drobnej twarzy oczy wydawały się ogromne.Niesamowita barwajasnego różu z czerwonymi pasmami nadawała im wygląd świeżych ran.Białebrwi i rzęsy na tle białej skóry prawie nie istniały.Tak samo białe były potarganewarkocze opadające po obu stronach tej niesamowitej fizjonomii.Dziewczyna zmierzyła mnie niechętnym spojrzeniem, jej wargi zacisnęły sięw wąską kreskę.Odwróciła się gwałtownie i odeszła.Zamaszystymi ruchami rzu-cała kolejno na maty pracę Słonego, wyplatany ze słomki kapelusz i torbę zerwanąz ramienia.Po drodze zgarnęła ręcznik, miseczkę z mydłem i zniknęła w przybu-dówce, gdzie wydzielone było miejsce do mycia.W taki to sposób zdobyłem sobie nieprzejednanego wroga.Nie mam nawetna kogo złożyć winy, choćbym nawet chciał to zrobić.Zaskoczony, zupełnie niekontrolowałem wtedy twarzy i mogę się domyślić, co wyczytała z niej ta biednabrzydula.Strach i odrazę.Trudno wyobrazić sobie bardziej pechowe przywitanie.Wstydzę się tego do tej pory.Słony przysiadł koło mnie, z zakłopotania drapiąc się w głowę obiema rękami. Całkiem zapomniałem.Ona tak rzadko bywa w domu  próbował się nie-zręcznie usprawiedliwić.  To Jagoda, moja najstarsza córka.Natychmiast przeleciało mi przez głowę, że to absolutnie niemożliwe.Księ-życowy Kwiat, choć niewątpliwie nie wiośnianej młodości, nie mogła być matkątak dużej dziewczyny. Z pierwszego małżeństwa  skorygował natychmiast Słony, który prze-chwycił tę myśl.  Ma czternaście lat.Straszny wiek.Całe dnie spędza u smo-ków albo włóczy się po wyspie zupełnie sama.Aaska boska, że nic jej do tej porynie zjadło.Zasępiony, gapiłem się w oskrobane do połowy warzywo.Spod ciemnej skórywyłaniał się biały miąższ.Blady jak skóra dziewczyny, która właśnie oblewała sięwodą za zasłoną z trzciny. Nie jest urodziwa, to fakt  przyznał Słony markotnie.  To tylko po-garsza sytuację.Nie zgadza się z macochą.Ze mną też zresztą nie.Wyrasta nakompletną dzikuskę.Jest jeszcze coś.  Tu klarowny przekaz Słonego, złożo-ny z łatwych do odczytania znaków (nie używa kodu mojego i Pożeracza Chmur,nazywając go koszmarnym żargonem), rozpłynął się w niewyrazne, poszarpaneobrazy przedstawiające wizerunki bladego dziecka, magiczne emblematy i mgli-ste wieżyce siedziby Kręgu. Co jej się przydarzyło?  spytałem, instynktownie przeczuwając, że chodzi115 tu o samą Jagodę. To samo, co tobie.Obserwatorka. Poderwałem głowę jak na-rowisty kuc, przylgnąłem wzrokiem do oczu Słonego, szukając w nich kpiny lubkłamstwa, choć doskonale wiedziałem, że nie można oszukać nikogo w mental-nym kontakcie.W tych kilku znakach przekazu Słony zawarł całą esencję historiiJagody.Nie ma kobiet magów.Nie ma na nie nawet nazwy.Bo jakie nadać mianotakiej istocie? Maga? Magiczka? Maginia?Matki przekazują swym synom zalążki talentów, tak jak to dzieje się z chorobąnie krzepnącej krwi, lecz rzadko, prawie nigdy, talent ujawnia się u dziewczyn-ki.Jagoda jednak z powodu dziwnego kaprysu losu wzięła dziedzictwo po ojcu.A to, że talent odebrał jej włosom naturalną ciemną barwę i napiętnował oczyczerwienią, znaczyło, iż był wyjątkowo silny. Jak daleko potrafi sięgnąć? Do wybrzeży kontynentu  przekazał Słony nie bez dumy.Pokręciłem głową z podziwem.To było naprawdę daleko.Nawet powyżejsmoczych możliwości.To był zasięg mistrza.I jednocześnie tragedia.Byłem pe-wien, że Słony nie odważy się przedstawić córki w Kręgu i domagać się należnychjej praw.Nie dziwiłem się też nastrojom Jagody.To nie był jedynie zwyczajnybunt dorastającej, w dodatku nieatrakcyjnej dziewczyny.Miała już czternaście lat [ Pobierz całość w formacie PDF ]

  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • ines.xlx.pl
  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • gabrolek.opx.pl