[ Pobierz całość w formacie PDF ]
."Frankenstein" jest fajny, ale "Mumia" bije go na głowę.Mówiliśmy sobie różne rzeczy."O cholera, mumia nas ściga, lepiej przyspieszmy kroku".Takie trochę niesamowite, ale dla zabawy.Rozumiesz?Johnny uśmiechnął się i skinął głową.- No, w każdym razie Brian miał wypadek.Jechał na rowerze do szkoły i pijak go potrącił.Wyobrażasz sobie? Za piętnaście ósma rano, a gość jest tak pijany, że nie może ustać na nogach.Czy to możliwe?- Jasne.Oczywiście, że możliwe.Możesz mi wierzyć na słowo.David przyjrzał się Johnny'emu z uwagą, przez chwilę milczał, a potem skinął głową.- Brian zranił się w głowę.Poważnie.Pęknięta czaszka, uszkodzony mózg.Zapadł w śpiączkę.Lekarze twierdzili, że umrze.Ale.- Pozwól, że dopowiem resztę - przerwał mu Johnny.- Poprosiłeś Boga, żeby twój przyjaciel wyzdrowiał, i bingo, w dwa dni później chodził już o własnych siłach, chwalmy Pana, alleluja, amen.- Nie wierzysz mi?Johnny roześmiał się wesoło.- Ależ oczywiście, że wierzę.Po tym, co przytrafiło mi się dziś wieczorem, taki drobiazg wydaje się całkiem zwykły i normalny.- Poszedłem się pomodlić na miejsce, które było czymś wyjątkowym dla mnie i dla Briana.Takiej platformy, którą wybudowaliśmy na drzewie.Nazwaliśmy ją "Strażnicą Wietkongu".Johnny przyjrzał mu się poważnie.- Nie żartujesz sobie ze mnie, prawda?David potrząsnął głową.- Już nie pamiętam, który z nas tak ją nazwał, nie mam pewności, ale tak właśnie ją nazwaliśmy.Myśleliśmy, że to z jakiegoś starego filmu, lecz jeśli tak, to nie pamiętam z jakiego.Mieliśmy znak i wszystko.To było nasze miejsce, tam poszedłem, powiedziałem.- przymknął oczy, pomyślał -.powiedziałem: "Boże, ulecz go.Jeśli go uleczysz, zrobię coś dla Ciebie.Obiecuję".- Otworzył oczy.- Brian wyzdrowiał niemal natychmiast.- A teraz płacisz.I to jest złe, prawda?- Nie! Nie chodzi mi o płacenie.W zeszłym roku założyłem się z tatą, że Pacers wygrają mistrzostwo NBA, a kiedy nie wygrali, próbował zwolnić mnie z zakładu, powiedział, że jestem jeszcze dzieckiem, myślę sercem nie głową.Może miał rację.- Najprawdopodobniej miał rację.-.ale i tak mu zapłaciłem.Bo to świństwo nie płacić długów i to świństwo nie zrobić tego, co obiecało się zrobić.- David pochylił się w tym momencie ku niemu i zniżył głos, jakby się bał, że Bóg go podsłucha.- Naprawę złe było to, że Bóg wiedział, że tu przyjedziemy, i wiedział, co mam zrobić.Wiedział, co będę musiał wiedzieć, żeby to zrobić.Moi rodzice nie są religijni, do kościoła chodzą na Boże Narodzenie i Wielkanoc.Do wypadku Briana ja też nie byłem religijny.Z całej Biblii znałem tylko fragment Ewangelii św.Jana ustęp trzeci, wers szesnasty, bo ten cytat zawsze mają na transparentach zellisi, chodzący po parku przy stadionie."Bo Bóg pokochał świat".Mijali winiarnię, tę, przed którą leżała przewrócona tablica.Wielkie butle z gazem wybuchły, wyrywając boczną ścianę budynku; leżały teraz na pustyni jakieś sześćdziesiąt, siedemdziesiąt metrów dalej.Przed nimi wznosił się pod niebo nasyp Chińskiej Jamy.W świetle gwiazd przypominał pobielany grób.- Kim są zellisi?- Maniacy religijni.Zeloci.Nazywał ich tak mój przyjaciel, wielebny Martin.Sądzę, że nie.sądzę, że coś mu się stało.- David zamilkł na chwilę i wpatrywał się w drogę.Nawiany wiatrem piasek upodobnił ją do otaczającej ich pustyni.Wydmy pogłębiły się, ale nie stanowiły najmniejszego problemu dla ich samochodziku.- W każdym razie aż do wypadku Briana nie wiedziałem nic o Jakubie i Esau, o wielobarwnym płaszczu Józefa, ani o żonie Putyfara.Wtedy, dawno temu - Johnny doznał w tym momencie wrażenia, że to mówi dziewięćdziesięciolatek, opisujący dawne wojny i zapomniane bitwy - interesowało mnie głównie, czy Albert Belle dostanie tytuł Najwartościowszego Gracza ligi amerykańskiej.Spojrzał na Johnny'ego.Twarz miał poważną.- Złe nie było to, że Bóg postawił mnie w sytuacji, w której byłem jego dłużnikiem, tylko to, że skrzywdził Briana, żebym miał dług.- Bóg jest okrutny.Chłopiec skinął głową.Johnny dostrzegł, że jest bliski łez.- Pewnie, że okrutny.Może i lepszy od Taka, ale mimo wszystko wystarczająco groźny.- Ale okrucieństwo Boga nas uszlachetnia.tak przynajmniej głoszą plotki, prawda?- No.może.- W każdym razie twój przyjaciel żyje.- Żyje, ale.- Może nie chodziło tylko o ciebie? Może pewnego dnia twój przyjaciel wynajdzie lekarstwo na raka lub AIDS.Może wybije bez pudła w sześćdziesięciu kolejnych grach?- Może.- Davidzie, ta rzecz, tam.Tak.co to właściwie jest? Wiesz coś o nim? Jest może duchem Indian, jak manitou albo wendigo?- Nie sądzę.Tak jest bardziej jak choroba niż duch czy demon.Indianie mogli nawet nie wiedzieć, że tam jest.Tak był na pustyni na długo przed nimi.Na bardzo długo.Tak jest stary, to nieuformowane serce.A to miejsce, gdzie żyje, po drugiej stronie przewężenia studni.wcale nie jestem pewien, czy to miejsce jest na Ziemi albo w ogóle w normalnej przestrzeni.Tak pochodzi z zewnątrz, jest od nas różny w tym stopniu, że nie potrafilibyśmy go nawet zrozumieć.David drżał lekko, a jego twarz wyraźnie pobladła.Być może był to efekt spowodowany światłem gwiazd, Johnny'emu wydawało się jednak, że nie.- Nie musimy o tym rozmawiać, jeśli nie chcesz.Dobrze?Chłopiec skinął głową, a potem wyciągnął palec, wskazując coś znajdującego się wprost przed nimi.- Zobacz, tam stoi ryder.Z pewnością znaleźli Mary.Czy to nie cudowne?- Jasne, że cudowne - zgodził się Johnny.Światła ciężarówki oddalone były od nich o niespełna kilometr, oświetlając podstawę wału kopalni.Jechali w ich kierunku w milczeniu, obaj zatopieni w myślach.Johnny myślał przede wszystkim o tożsamości; nie był w tej chwili pewny, kim właściwie jest.Obrócił się ku Davidowi, by spytać go, czy nie wie, skąd tu zdobyć jeszcze trochę sardynek - był tak głodny, że nie zmarszczyłby nosa nawet na talerz zimnej fasoli jasia - kiedy nagle, w głowie, bezgłośnie wybuchło mu oślepiające światło.Wyprostował się sztywno w fotelu kierowcy.Drżał na całym ciele.Krzyknął zduszonym głosem.Kąciki jego zaciśniętych ust opadły do tego stopnia, że twarz upodobniła się do maski klauna.Samochód zjechał na lewy pas i jechał dalej w krawędzi drogi.Nie spadli z nasypu wprost na pustynię, bo David złapał kierownicę i skorygował kierunek jazdy.Johnny tymczasem zdążył już otworzyć oczy.Wcisnął hamulec; chłopiec poleciał na deskę rozdzielczą.Zatrzymali się.Ich samochodzik stał pośrodku drogi niespełna dwieście metrów od zaparkowanego na niej rydera.Widzieli stojących na drodze, obserwujących ich ludzi oświetlonych czerwonym blaskiem świateł pozycyjnych.- No, niech mnie - westchnął David.- Przez chwilę myślałem.Johnny patrzył na niego, oszołomiony i zdumiony, jakby widział go po raz pierwszy w życiu, a potem spojrzał przytomniej i roześmiał się, nieco histerycznie
[ Pobierz całość w formacie PDF ]