[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Zrobiło mi się przykro trochę, ale nie za bardzo, gdyż wyczerpany organizm nie pozwalał na żadną umiejętniej złożoną refleksję.Kiedy wtoczyłem się do chaty, gdzie poda-wano herbatę, padłem na ziemię i nie pamiętam, co było dalej.Przypominają mi to zdjęcia.Wielki wodospad Błękitnego Nilu jest tuż za wioską i choć aby zejść do jego stóp, trzeba iść nad wąwozami, przedzierać się przez puszczę i brnąć w błocie po kolana przez czterdzieści minut, to w linii prostej odległość nie przekracza kilometra.Byliśmy sami na dnie doliny, którą wieczna wilgoć zamieniła w tropikalny ogród.Chmury wody i wodospad grzmią jak wata z ołowiu rzucana w głąb metalowego pieca.Jest szeroki na kilkaset metrów i wysoki może na trzydzieści.Z boków cienkie strużki wody tną powietrze jak szpady, tworząc w dole rozkoszne jeziora.Wspaniale byłoby się wy-kąpać, gdyby nie bilharcjoza.Podchodzimy blisko, pod pionową taflę wody, wpełzamy na kamienie, Marcin rozebrany ryczy ze szczęścia.Za nami tęcza jak aureola, a bicz wody smaga jak niebiański prysznic.Wokółbananowce, intensywna zieleń, stado pawianów i na samej krawędzi wodospadu dwoje etiopskich dzieci.Stoją pod słońce, widzę tylko ich kontury.Niestety, moje buty nie wytrzymały tej próby i podeszwy odkleiły się całkowicie.Tak, że aby wrócić do wsi, musiałem przywiązać je sznurówką.We wsi przykrość.Ostatni autobus odjechał.Zmierzch.Ani jednego wozu w promieniu wielu mil.Rozpytujemy, przeku-pujemy.Nie pamiętam już dziś dlaczego.Chyba ze strachu przed tym upiornym miejscem.Noc w Tisisacie zdawała nam się nie do przetrwania.Ktoś przyprowadził nam młodego człowieka.Jestem pewien, że powinien siedzieć w więzieniu, ale w pobliżu, czy nawet w prowincji, nie było więzienia.Miałtwarz seryjnego mordercy i jakby na potwierdzenie autentycz-ności jej wyrazu - zatknięty za portkami pistolet.- Mam samochód - powiedział.- Prowadź.Samochód okazał się starym autobusem.Wewnątrz siedziało kilku kolegów chłopaka i nie wyglądali na ministrantów.- Do Bahyr Daru?- Tak.- Pięćdziesiąt dolarów.- Dwadzieścia.- Dobrze.Ale pieniądze teraz.- Nie, pieniądze na miejscu.- Wsiadajcie, dogadamy się.Było już całkiem ciemno.Ktoś uruchomił silnik.Ktoś zamknął drzwi.Byliśmy za wsią.Wciąż jednak staliśmy w miejscu.Coś się nie zgadzało.- Jedziemy?- Tak, ale koledzy chcą pieniędzy od razu.Marcin powiedział, że jak im damy od razu pieniądze, to nas wywiozą parę kilometrów za wieś i zastrzelą.- Jak im nie damy od razu, to też nas rozwalą i sami wezmą - odparła Olga.- To mi się nie podoba.Wysiadamy.- Słuchajcie - powiedziała po angielsku do chłopców - zostawiliśmy jeszcze torbę w gospodzie.Weźmiemy ją i zaraz wracamy, to się dogadamy na pewno.- Sama idź - burknął jeden z wyrostków.- Ciemno, boję się sama.- To zostań, a niech oni idą.- Tak, ale muszę jeszcze na moment wejść do gospody, rozumiecie? Będziemy za chwilę.Ktoś otworzył drzwi.Chłodne powietrze wieczoru i dalekie światła wioski odebrałem jak obietnicę przetrwania tej nocy.Wgospodzie - jedna izba, portret cesarza, lampa naftowa - przy-witano nas serdecznie.Jajecznica dała się zjeść i herbata z goździkami była rewelacyjna.Zgłosił się nawet tutejszy szewc, żeby naprawić mi buty.Dostaliśmy każdy po łóżku w osobnym pokoju.Pokój rozmiarów metr na dwa, miska zimnej wody.Jakiś dziwny budulec - pomyślałem, dotykając ścian.Nie była to glina ani ziemia, ani kamień, ani wiechcie wyschniętej trawy.W słabym świetle nie zastanawiałem się nad tym dłużej.Sen przyszedł prędko.Rano zobaczyłem dziewczynę na progu mojego pokoju, która, klęcząc, urabiała jakąś masę i uzupełniała nią dziurę w ścianie.Otworzyłem oczy szerzej i potwierdziłem wstępną diagnozę.Było to łajno.Mogę mieć jedynie nadzieję, że by-dlęce.Dziewczyna rozrabiała je wodą i używała tej papki w charakterze cementu.Na tym jednak nie skończyło się moje zadziwienie.Poczułem silną potrzebę wypróżnienia i spytałem dziewczynę o toaletę.Chyba nawet użyłem takiego słowa: toilet.Z początku nie zrozumiała, ale widząc moją niewyraźną, zakłopotaną minę, domyśliła się i wskazała na przyległe pomieszczenie, odgrodzone falistą blachą.Wszedłem tam i z pewnym rozczarowaniem stwierdziłem, że to kuchnia.Sporych rozmiarów izba z paleniskiem.Śliczna, może piętnastoletnia dziewczyna z wielką jak tarcza patelnią smażyła tam kukurydzę.Uśmiechnęła się do mnie.Dałem na migi do zrozumienia, czego szukam, i ona gestem dłoni wskazała za siebie.W tym samym pomieszczeniu, tuż obok, za zagrodą z czterech wbitych w klepisko badyli, zobaczyłem dziurę w ziemi.Dziewczę zachę-cająco skinęło główką w tamtym kierunku i wróciło do swojej kukurydzy.Było to doświadczenie, jakiego nie zapomnę.Częściowo odrażające, częściowo erotyczne, z pewnością egzotyczne.Opowiedziałem Marcinowi i Oldze.Ubawili się.Autobus do Bahyr Daru odjechał w południe.Addis i dalejDrogę do Addis pokonywaliśmy długo.Z początku chcieliśmy dotrzeć tam autobusem, ale każdego dnia przed świtem wszystkie wozy były pełne.Oczekiwanie na rogatkach miasta przez kilka dni pozwoliło nam się opalić, ale nie posunęło trasy wyprawy ani o milę naprzód.Zabawne postaci dwóch księży, czy też raczej młodych ludzi podających się za wysłanników Kościoła.Ubrani w dziergane i ortalionowe szaty, z osobliwymi nakryciami głowy, czekali na niewinne autobusy.Na rogatkach każdy wóz musi się zatrzymać i pasażerowie poddawani są rewizji.W takiej chwili jeden z księży dzwonił dzwonkiem i rozkładał parasol, żeby być lepiej widocznym, a drugi z koptyjskim krzyżem w dłoni zbierał datki i przyrzekał modlitwy.Kiedy tylko autobus ruszał w dalszą drogę, nasi przyjaciele cieszyli się jak dzieci, którym udało się nabrać rodziców.Przyglądaliśmy się sobie nawzajem bacznie przez dwa dni.Co innego można robić czekając na transport na krawędzi miasteczka.Z czasem połączyła nas nawet nić pewnej ciekawej sympatii, choć - o ile pamiętam - nie wyrzekliśmy do siebie ani słowa.Owi „przewalacze”, jak ich ochrzciliśmy, mieli wdzięk.Zatem jeżeli nawet trochę naciągali współwyznawców, to trudno było mieć im to za złe.Mijały godziny i tęskniliśmy za indżerą.Chyba w Bahyr Darze właśnie jadłem ten cud gastronomii po raz pierwszy.Mówię „cud”, jest bowiem jakaś tragiczna ironia w fakcie, że kuchnię etiopską przedkładam nad wszystkie inne.Indżerą to wielki placek z rzadkiej i egzotycznej mąki, jaka rośnie jedynie w Etiopii.Podawany na gorąco, może zawierać dosłownie wszystko.Od ryby, przez rozmaite gatunki mięsa, po warzywa albo i owoce.Istotnym elementem jest sos o mylącej nazwie „łot”.Prowadziła ona do regularnego qui pro quo, kiedy prosiliśmy: - One indzera, please.- With lot?- With what? With meat.Kawałki placka bierze się do ręki, urywając z większej ca-łości, a następnie zawija w nie odpowiedni rodzaj „wkładu”.Ogromne to, pożywne i pikantne, smakuje jak najlepszy zbój-nicki w Zakopanem, a piwo o znajomej nazwie „meta” dopełnia obrazu rozpusty.Po jednym z takich obiadów odpoczywaliśmy na kamieniach posterunku, kiedy zabrał nas land cruiser.Najwspanialszy samochód wszystkich czasów.W dwie godziny zrobiliśmy więcej kilometrów niż w Erytrei autobusem przez trzy dni.Potem przyszła kolej na ciężarówkę z bawełną i ogromny transportowiec, którym za wszelką cenę pragnęliśmy jechać na dachu - ale nasi dobroczyńcy nie chcieli się na to zgodzić, zapraszając do szoferki
[ Pobierz całość w formacie PDF ]