[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Komunikatu na ten temat nie udzielono nam żadnego i do dziś nie wiemy, co to naprawdę było.Mogłam zatem wykorzystać wydarzenie w sposób dowolny.Napisałam książkę do końca, zaniosłam, umowa już wcześniej została podpisana, teraz przyjęto dzieło do druku.Szłam sobie Wiejską w kierunku Sejmu z głupkowato rozanielonym wyrazem twarzy i asfodele mi kwitły po dwóch stronach ulicy, a możliwe, że nawet i na jezdni.Osiągnęłam podstawowy cel życia…!Cel celem i książka książką, w „Bloku” już miałam na głowie nie tylko Górce, ale także lubelski szpital onkologiczny.Rozbudowę.Należało go powiększyć co najmniej o jedno skrzydło i budynki pomocnicze, w tym pralnię, zaczęli to robić Baśka i Andrzej, wyjechali i obiekt leżał odłogiem.Wzięłam projekt z trzech powodów.Górce miewały idiotyczne przestoje, nie dawały przerobu, potrzebne mi było coś więcej.Przerobu brakowało także Alicji, pracownia, jako taka, zadecydowała, że będziemy ten szpital robiły razem.Najważniejsza przyczyna pojawiła się na końcu, pojechałam do Lublina, obejrzałam budynek istniejący i zrobiło mi się ciemno w oczach.Pomijam już wygląd zewnętrzny, sam urok budowli mógł wpędzić człowieka w ciężką chorobę, w środku było jeszcze gorzej.Ludzie z rakiem skóry leżeli na korytarzu, lekarze z rozgoryczeniem skarżyli się na brak przestrzeni, żądali przyśpieszenia rozbudowy.Nie miałam sumienia odmówić.Alicja zrobiła piekło, bo decyzje podjęto bez jej wiedzy, kazała mi się wypchać i oznajmiła, że szpitala nie dotknie.Nie jeździła tam i nie widziała scen o charakterze medycznym, łatwo jej przyszły protesty.Zostałam z tym szpitalem sama, a w dodatku cholerna Hania wyjechała do Damaszku i na ostatnie piętro wymogi technologiczne nanosiłam osobiście.Szczegóły chwil podbramkowych znajdują się w Szajce bez końca.Przy Gorcach, z jakichś przyczyn, pewnie w grę wchodził termin, trzy tygodnie wytrzymałam całkowicie bez snu.Moja matka w owym czasie zdradzała jakieś osobliwe objawy, kiedy przychodziłam po dzieci, witała mnie twarzą jak Piotrowin i mówiła:— Wiesz, alkoholizm to jest uleczalny…Zgadzałam się z nią w pełni, uleczalny, oczywiście, ale nie podejmowałam tematu, bo nie miałam czasu.Nazajutrz moja matka mówiła:— Wiesz, alkoholizm to trzeba leczyć…Trzeba, jasne, byłam tego samego zdania.Potwierdzałam jej opinię, zabierałam dzieci i jechałam do domu.Po czym moja matka pochorowała się na wątrobę z ciężkiego zmartwienia.Dopiero po paru latach dowiedziałam się, o co chodziło.Otóż Jerzy przychodził na Niepodległości i dość niedbale zawiadamiał:— Matka znowu wczoraj wróciła rano kompletnie pijana…Rano wracałam wielokrotnie, to fakt, z biura wyrzucała mnie sprzątaczka, leciałam do domu, kąpałam się i udawałam znów do roboty.Czasem zdarzało mi się zdrzemnąć godzinkę.Alkoholu uparcie nie używałam i w głowie mi nie zaświtało, że mogę być na bani, moja matka jednakże uwierzyła święcie, iż dzień w dzień szlajam się po wszystkich rynsztokach od Śródmieścia do Mokotowa.— Po cóż, na litość boską, opowiadałeś te brednie?! — spytałam Jerzego ze zgrozą.— A skąd ja mogłem przypuszczać, że one mi uwierzą! — odparł na to z większą irytacją niż skruchą.Rezultat moich działań był piękny, mianowicie wpadłam sobie w stan przedzawałowy, szczęśliwie jednak objawiło się to w chwili, kiedy oddałam ukończoną część projektu i zyskałam odrobinę wytchnienia.W nocy dostałam bólów międzyżebrza, tak silnych, że nie mogłam oddychać.Przyszło mi na myśl, że brak powietrza wywoła niedotlenienie mózgu, stracę przytomność i o poranku wystraszę śmiertelnie moje dzieci, muszę zatem coś zrobić.Wezwałam pogotowie.Lekarz zastosował środki przeciwbólowe, po czym zalecił, w razie gdyby mi do rana nie przeszło, udać się do przychodni.Nie przeszło, bezmyślnie udałam się do przychodni.Lekarz w przychodni zaordynował butapirasol i kazał spożywać go trzy razy dziennie.Bóg ustrzegł, że trzeciej pigułki nie zjadłam.Butapirasol gwałtownie obniża ciśnienie, a i tak w tamtym czasie miałam niskie.O piątej po południu moja matka trzymała mi słuchawkę przy uchu, bo sama do tak wielkiego wysiłku nie byłam zdolna, i mówiłam w telefon:— Jadziu… Całkiem… Zdechłam… może… by… co…— Cóżeś zeżarła? — spytała ostro moja szwagierka Jadwiga.— Buta… pirasol…— Ile?!— Dwa…— Niech cię ręka boska broni zeżreć trzeci! Zaraz przyjeżdżam!Przyjechała, wyciągnęła mnie z tego interesu, ale tydzień przespałam bez przerwy.Moja matka, nijak nie mogąc się ze mną dogadać, usiłowała mnie karmić, zasypiałam z kawałkiem pożywienia w ustach.Po tygodniu zaś wstałam, niczym skowronek, pierwiosnek i całe stado młodych pro siatek w deszcz.Świat należał do mnie, a życie w podskokach biegło z górki.Rezultaty tej euforii były nader istotne i długofalowe.Zanim jednak przystąpię do dalszego ciągu, muszę powiedzieć i, na litość boską, niech już nie muszę tego powtarzać, że wcale nie byłam taka mądra, inteligentna, pracowita i w ogóle zachwycająca.Wręcz przeciwnie.No nie, zaraz, pracowita owszem, ale fanaberyjnie.Poza tym wciąż prezentowałam potężną głupotę i popełniałam tysiączne nietakty, dziko denerwując otoczenie.Jedyną chyba moją zaletą było to, że stanowiłam zarazem element rozrywkowy, a szczegółów idiotyzmów i kretyństw nie podam, bo w ciągu minionych lat udało mi się wypchnąć je z pamięci.Kwintesencja tego wszystkiego objawiła się w jednej mojej rozmowie ze Zbyszkiem Gibułą, który był już wtedy naszym naczelnym inżynierem.Zbyszek przedstawiał sobą wzór cnót.Szlachetny, rycerski, prawdomówny, obłędnie pracowity, świetny fachowiec, przejmował się pracownią do szaleństwa i poważnie traktował obowiązki.Doprowadzałam go bez mała do wariactwa przy pomocy głupich dowcipów, robotę odwalałam rzetelnie, ale co mi szkodziło powiedzieć: „Panie Zbyszku, co się pan przejmuje i tak umrzemy, i tak umrzemy…”, od czego Zbyszkowi oko w słup stawało.Lubiłam go bardzo i myślę, że on mnie też, ale tylko w nielicznych chwilach pozasłużbowych.Przy którymś omawianiu projektu spytałam poufnie i z zaciekawieniem:— Panie Zbyszku, niech pan powie prawdę.Pomyślał pan sobie kiedy o mnie „głupia kurwa”?Zbyszkowi twarz się nagle rozjaśniła, wzniósł ręce ku niebiosom i krzyknął z całego serca:— O…! Ileż razy…!!!Poczułam się wręcz uczczona, bo głośno żadne gorszące słowo z ust Zbyszka nie wyszło.Jak widać jednak, byłam nieznośna i nie ma tu co tego faktu ukrywać, ale też nie upadłam na głowę do tego stopnia, żeby go eksponować na każdej stronie.Kto chce, może sobie o tym pamiętać, a ja więcej powtarzać nie będę!W pierwszej kolejności, natychmiast po odzyskaniu wigoru, pojechałam do Domu Kultury w Piotrkowie Trybunalskim.Podróż odbyłam w wagonie restauracyjnym, wysiadłam, Piotrkowa Trybunalskiego nie znałam wcale, w celu opuszczenia dworca zamierzałam po prostu iść za ludźmi, a potem popytać o drogę.Zastopowało mnie na samym wstępie, bo ludzie nie szli nigdzie.Stali tam, gdzie wysiedli, i nie wykazywali żadnej inicjatywy.Nie rozumiałam zjawiska, niemożliwe przecież, żeby wszyscy czekali na siebie wzajemnie, zniecierpliwiło mnie to w końcu
[ Pobierz całość w formacie PDF ]