[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Po szerokich schodachzszedłem do podziemnego przejścia i wzdłuż ścian pokrytych graffiti doszedłem doidentycznego wejścia na peron pierwszy.Nowoczesny autobus szynowy już na mnie czekał.Ruszyliśmy po kilku minutach.Oglądając widoki za oknem, dwukrotnie rozmawiałemprzez telefon.Najpierw minęliśmy ciągnące się na lewo od dworca kamienice, które przypominały oczasach, gdy Jaworzyna nazywała się jeszcze Kónigszelt, czyli Namiot króla , co byłopamiątką po obozowisku, które rozbił niedaleko w 1761 roku król pruski Fryderyk II w czasiewojny siedmioletniej.Za oknami po prawej stronie mignął neogotycki kościół z czerwonej cegły ze strzelistąwieżą pokrytą ciemnoszarym łupkiem, a po lewej stara parowozownia, w której urządzonoskansen, gdzie zgromadzono liczne zabytkowe lokomotywy.Kilka razy do roku można nawetprzejechać się pociągiem ciągniętym przez takiego, buchającego dymem i sapiącego zwysiłku potwora.W końcu wyjechaliśmy poza miasto, do lasu.Schowałem telefon dowewnętrznej kieszeni marynarki.Rozmowy przebiegły po mojej myśli.Osoba, z którą chciałem się spotkać, była weWrocławiu i zgodziła się ze mną dzisiaj porozmawiać.Umówiliśmy się na trzynastą.Miałemmnóstwo czasu.Dochodziła dopiero jedenasta, a pociąg miał dojechać do Wrocławia kilkaminut po dwunastej.Rozsiadłem się więc wygodnie i wyjąłem z torby rysunek, któryprzekazał mi dzisiaj doktor Klaus Schumann.Czy to, że nie zachował odkrycia dla siebie, oznaczało, że należy wykluczyć go zgrona podejrzanych? Pewnie nie.To mogła być pułapka.Z drugiej strony intuicjapodpowiadała mi, że twarz niemieckiego naukowca jest zbyt szczera i sympatyczna, by mogłabyć tylko maską nakładaną przez złodzieja.- Mniejsza z Schumannem - mruknąłem, a widząc zdziwione spojrzeniawspółpasażerów, przysunąłem się do bliżej okna i wpatrzyłem w kartkę.Hebrajskie literywydawały mi się dziwnie znajome.Kojarzyły się z mrokiem i błyszczącym w tym mrokuzłotem.Z zamyślenia wytrącił mnie pisk hamulców.Pociąg zwolnił i stanął.Za oknem widaćbyło monumentalną Zlężę i rozciągający się u jej stóp ogromny zbiornik retencyjny.Przezchwilę wszyscy czekaliśmy w spokoju, aż pociąg ruszy.Pięć minut, dziesięć, kwadrans.Minuty mijały, a my ciągle tkwiliśmy wśród pól.Wreszcie jeden z moich sąsiadów po lewej stronie wstał i poszedł na czoło pociągu, doprzeszklonej kabiny maszynisty.Przez chwilę trwała ożywiona wymiana zdań.Potem sąsiadwrócił, a widząc moje zaciekawione spojrzenie, wyjaśnił:- Gdzieś pod Smolcem tir wjechał na przejazd.Nikomu nic się nie stało, ale pociągrozwalił kontener i muszą posprzątać.Na razie musimy czekać.- Maszynista nie mówił, jak długo to potrwa?Rozmówca bezradnie rozłożył ręce.Po następnych trzydziestu minutach zdecydowałem się zadzwonić.Na szczęścieosoba, z którą miałem się spotkać, miała cały dzień wolny i ze zrozumieniem przyjęławiadomość o wypadku tira i moim spóznieniu.- Niech pan po prostu zadzwoni, kiedy dotrze do Wrocławia.- usłyszałem wsłuchawce.Uff.Chociaż jedna łyżka miodu w tej beczce dziegciu.Długo przyszło nam czekać.Gdy wreszcie szynobus wtoczył się pod stalowąkonstrukcję kryjącą perony Dworca Głównego we Wrocławiu, dochodziła piętnasta.Wyskoczyłem jak oparzony z pojazdu i nie patrząc nawet na przypominające ogromnąoranżerię wnętrze pomknąłem do wyjścia.Najpierw w dół do przejścia, potem przez ogromnąhalę z półkolistym sufitem i na parking przed podobnym do średniowiecznego zamkubudynkiem dworca w stylu angielskiego neogotyku.Wskoczyłem do taksówki i podałemadres na Karłowicach.- Tylko błagam, niech pan jedzie jak najszybciej - rzuciłem do człowieka zakierownicą.Kierowca mercedesa wydawał się nie wiedzieć, że istnieje coś takiego jak znakidrogowe.Po niespełna dwóch kwadransach szaleńczej jazdy zatrzymał się przed poniemieckąwillą jakich pełno było na tym osiedlu, które na początku XX wieku Paul Schmitthennerzaczął zamieniać w Gartenstadt, miasto - ogród.Nonszalancja mego przewoznika nie była oczywiście bezinteresowna i z ciężkimsercem wysupłałem dwa razy tyle pieniędzy, ile wskazywał taksometr.Cicerone ulotnił się, aja stanąłem przed łukowato zwieńczoną bramą wiodącą do ogrodu.Użyłem dzwonka.Podwóch minutach na ścieżce pomiędzy krzakami głogu zjawił się nieco przygarbiony, zupełniesiwy staruszek z kozią bródką.- Miło wreszcie pana zobaczyć.- powiedział, otwierając bramkę.- Paweł Daniec - wyciągnąłem rękę.- Jędrzej Tarkowski - przedstawił się profesor
[ Pobierz całość w formacie PDF ]