[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.To nie ma sensu.Przyślę ci kartkę.Cześć!  Wtopił się w dwuskrzydłowedrzwi i odszedł.A ona została wrośnięta w ziemię i czepiała się wzrokiemjego pleców zniekształconych ciężkim tobołem, który podrygiwał rytmicznieczyniąc go podobnym do wielbłąda.Potem wmówiła sobie, że był to sen.* * *Ma za złe doktorowi Chrzanowskiemu, że ją tam posłał.Chciał jaknajlepiej, ale powinien był wiedzieć.Zresztą nie musiała go słuchać,wiedziała, czym to pachnie.Nie chodzi wcale o te korowody z przyjęciem,telefony, zapisy, to była normalka.Chodzi o coś innego.ProfesorMyszkiewicz rozciął brutalnie z trudem gojoną ranę, pozbawił ją wiary,nadziei i wszystkiego co miało dla niej sens, a tego jako lekarz nie powinienbył czynić.Podświadomie coś przeczuwała i kiedy weszła do gabinetu,chciała się wycofać.Osławiony profesor, jeden z najlepszych, szarlatan,geniusz i cudotwórca, wyglądał jak stary żółw z cienką szyją.Chronił się zapancerzem okularów, przez które widać było dwie kłujące soczewki zbladoniebieskimi obwódkami. O co chodzi?  mruknął nie podnosząc oczu. Chciałabym panie profesorze. wystękała nieśmiało  urodzićdziecko. Ma pani męża? Tak. Miesiączki regularne? Tak. Poronienia były? Jedno. Sztuczne? Skinęła głową. Dlaczego? Byłam studentką bez pieniędzy, bez mieszkania.  I dlatego usunęła pani płód?  zdziwił się nieprzyjemnie. Panie profesorze, nie miałam wyjścia, nie mogłam urodzić tegodziecka. Pewnie.Urodzić jest znacznie trudniej niż zabić. Panie profesorze! Proszę nie przerywać! Widzę, że pani nie wie albo nie chce wiedzieć,co uczyniła.To było morderstwo, jedno z bardziej okrutnych.Zabiła panibezbronną istotę, obdarzoną z woli Najwyższego łaską życia, tymnajcenniejszym darem.Zwiadomie, z premedytacją dopuściła się panizbrodni, a teraz, jak gdyby nic, przychodzi pani prosić o ratunek!Pociemniało jej w oczach. O nic nie proszę  wrzasnęła. A pan nie jest Bogiem! Przyszłamdo lekarza, nie do księdza.Z księżmi dawno skończyłam.Nikogo niezabiłam.A z moim życiem, z moim ciałem robię co mi się podoba.Dowidzenia panu!Wyszła wzburzona, trzymając się ściany.Brakowało jej nie tylko słów,ale i powietrza.Doktor Chrzanowski kończył wypisywać zalecenia na kartachinformacyjnych, gdy rozległo się energiczne pukanie i w drzwiach ukazałasię Marta z twarzą greckiej tragiczki. Co się stało?  przeraził się doktor zrywając się zza biurka.Odpowiedziało mu urywane westchnienie.Roztrzęsione ręce Marty objęłygo.Z jej oczu pociekły łzy.Doktor znieruchomiał.Azy kobiece zawsze działały na niegoparaliżująco.Jego dobrotliwy uśmiech znikł, ulotniło się gdzieśdoświadczenie starego lekarza, znawcy kobiecej duszy i ciała.Stał przed niąbezradny chłopiec pozbawiony głosu i możliwości poruszania się, szukającyw popłochu krzepiących słów, które też się gdzieś zapodziały, a ona zraszałałzami jego fartuch nie pierwszej świeżości i łkała poddając się rozpaczy,wreszcie obfitość łez zmusiła ją do sięgnięcia po chusteczkę, w ten sposóbdoktor odzyskał swobodę ruchów, opadł w pośpiechu na krzesło i nie bardzowiedząc co uczynić z rękami, także wyjął chusteczkę, przetarł nią zamgloneszkła i skonstatował z żalem, że papieros sam się wypalił.Marta, jakbyzapominając o nim, usiadła na kozetce i wypuszczała stamtąd kłębyaromatycznego dymu. Przepraszam  odezwała się po chwili głosem zmiażdżonym isuchym. Miał pan rację.Doktor Myszkiewicz potwierdził pańskądiagnozę.Nie ma żadnej nadziei. Doktor pomilczał, pokręcił głową i zdobył się wreszcie na uśmiech. To nie tak  oświadczył z głęboką wiarą. Nadzieja jest zawsze,dopóki człowiek żyje.Natura ludzka, która wciąż pozostaje niezbadana,czyni cuda.Znam wiele takich przypadków.Trzeba czekać.Jesteś jeszczebardzo młoda i na wszystko masz czas, absolutnie na wszystko  powtórzyłz naciskiem. Tak to wygląda, ale ja nie mam czasu, już nie. Wiesz, co ci powiem? Chodz dziś ze mną do kina! Nie mogę.Mam w domu malarzy. Rozumiem.Jak studia? W porządku.Skończę w tym roku. Zostaniesz u nas po dyplomie? Chyba tak.Mam teraz urlop. No to powodzenia.I pamiętaj o cudach. Nadal nie wierzę w nie. One istnieją niezależnie od naszej wiary. Ucałował ją w obapoliczki i odprowadził do drzwi.Marta paląc papierosa poszła do samochodu.Wbrew temu, co mówiłdoktor, nie miała już nadziei i nie wierzyła w cuda.Wróciła do domu i zezwykłą energią zabrała się do pracy.Musiała przygotować pokoje na dole domalowania, zdjąć obrazy, pozasłaniać meble i coś wreszcie zdecydować wsprawie książek.Kilka tysięcy tomów nie ruszanych od lat zrosło się zpółkami, a co gorsza i z kurzem.O czwartej po południu malarze odtrąbili fajrant.Mieli pracować doósmej, orzekli jednak, że farba nie wyschła i nie mogą dalej malować.Przyczyna tkwiła jednak gdzie indziej, były imieniny kolegi, Janka, Mundkaczy Stasia.Nieważne.Imieniny w Polsce są zawsze, każdego dnia i o każdejporze, bo to i świętych beż liku i obyczaj każe czcić ich i szanować.Martanie protestowała, skoro padły magiczne słowa: imieniny kolegi, poddała się.Przypomniała jednak szefowi o umowie.Niech pan uważa  powiedziała bo będę strącać po dziesięć kawałków za każdy dzień.Jak tak dalejpójdzie, dołoży mi pan do malowania. Co to to nie  roześmiał się,skinął na dwóch swoich kompanów i wyszli.A Marta jedząc resztki zwczorajszego obiadu słuchała Chopina.Tylko te dzwięki były w stanie ukoićjej ból, a właściwie to złość.Jakim prawem  myślała  lekarz mniejsza o to, profesor czy docent  oskarżają o mord jedynie dlatego, żekiedyś w przypływie rozpaczy poszła do szpitala na zabieg, bo nie chciałapowiększać liczby niechcianych i nikomu niepotrzebnych dzieci.Co on wie o stanie jej duszy i o tym, co wtedy przeżyła? Straciła nie tylko dziecko, ale iPawła, okaleczyła siebie, a do tego ma prawo, ma prawo robić z sobą cochce, żyć według własnych zasad i norm bez błogosławieństwa księży czypartii.Wszystkie kodeksy czegoś jej zabraniają, ograniczają wolność,zmuszają do upokarzającej egzystencji.Ona się im nie podda.Nie stacją anina cierpliwość ani pokorę.Gdzieś ma zakazy i pouczenia.Doktor Chrzanowski jest starym idealistą, dobrym człowiekiem, którycałe życie przestał przy ginekologicznym fotelu, dlatego z ciepłymuśmiechem mówi o cudach i o nadziei.Marta straciła wiarę i nie ma złudzeń.Jest jaka jest.Po odnowieniu domu urządzi bal, a inni niech się poddają.* * *Po wyjezdzie Adama, uwolniona od przymusowej obecności Filipa i odjego zaprogramowanej wesołości, czuła się znów u siebie, myła okna razemz panią Jadzią, czyściła podłogi, szorowała schody i godzinami słuchałamuzyki.Dom od rana rozbrzmiewał dzwiękami najlepszych orkiestr światapod batutą najlepszych dyrygentów, soliści światowej sławy towarzyszyli jejw praniu firanek, pastowaniu podłóg i odświeżaniu mebli.Panią Jadziędziwiły upodobania Marty. Teraz wszyscy puszczają takie tramtata  uderzyła ręką o podłogę,wybijając szybkie rytmy  a pani nie [ Pobierz całość w formacie PDF ]

  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • ines.xlx.pl