[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Rąbek słabej nadziei nie potrafił przytłumić przewiercającego mu mózg na wylot lęku olos najdroższej istoty, którą zostawił tam w ponurych podziemiach farmy zbrodniarza, zdanena łaskę potwornych ludzi-szakali. Czy można im zawierzyć?.czy można im zaufać?. powtarzał bez przerwy, nie znaj-dując odpowiedzi, pomimo, że przyjął przedstawione mu warunki i spieszył podjąć z kasyżądaną przez Billa sumę.Obawy Ronickiego były uzasadnione.Z tego wszystkiego, co dotychczas zdołał przenik-nąć, a przede wszystkim z ostatniej rozmowy z godną parą zbrodniarzy, widział wyraznie, żeAnita znalazła się w wirze, pozornie zamaskowanej, tym niemniej jednak okrutnej, zaciętejwalki między wyzyskiwaczem Kameleonem a wyzyskiwanym gangsterem, Billem Monk-tonem.Wyrazna, wyrafinowana zdrada, do jakiej uciekał się ten ostatni, miała już raz na zaw-sze podciąć egzystencję, zdawało się, wszechwładnego szefa. Lecz czy ten nie zdoła przeniknąć, lub w porę odkryć śmiałych zamiarów Monktona?.myślał Ronicki, zdając sobie dokładnie sprawę, jakie komplikacje tego rodzaju wypadekwprowadziłby w całą aferę. Całe szczęście, że Kameleon dopiero na jutro wyznaczył terminuiszczenia okupu pocieszał się. Do tego czasu, o ile Monkton choć w tym wypadku okażesię uczciwym, zdołam Anitę wyrwać z rąk tych potworów.Ale nagle, w rozgorączkowanym umyśle Stefana, zrodziła się nowa, przerażająca myśl: czy Bill, który tak łatwo przyznał się do zdrady wobec swojego szefa, nie działa w ścisłym znim porozumieniu?.Czy nie jest to wszystko jeszcze jednym oszustwem, mającym na celuuzyskanie podwójnego okupu?.Kto wie, czy w tej właśnie chwili, mając zapewnione stotysięcy dolarów, zbrodniarze nie przenoszą Anity do innej kryjówki, aby nazajutrz, w myślprzedstawionych w liście warunków, uzyskać za pośrednictwem Mr Spenzera drugi raz takąsamą sumę?.To, tak niespodziewanie zrodzone przypuszczenie zjeżyło Stefanowi włosy na głowie, azimny obfity pot zrosił mu czoło. Co robić?.co robić?. powtarzał na wpół przytomnie, nie mogąc już zdobyć się na ża-den myślowy wysiłek.Na szczęście auto ze zgrzytem hamulców zatrzymało się przed willą Mr Childsa.Ronicki wyskoczył z karetki, nim jednak zdążył dojść do schodów, wiodących poprzezwerandę do hallu, spotkał wychodzącego stamtąd lokaja. Czy pan dyrektor jest w domu? rzucił pytanie, zgiętemu w ukłonie służącemu. Jest, Sir, lecz leży w łóżku i nikogo nie przyjmuje odparł tamten. ale pana kazał pro-sić o każdej porze.35Ronicki bez słowa podążył za lokajem.Gdy przekroczył próg sypialni swojego szefa, jużod jednego spojrzenia przekonał się, że Childs jest istotnie chory.Jego szeroka, czerwonazazwyczaj twarz oblekła się teraz chorobliwie żółtą maską, nieznaczne dotąd zmarszczki podoczami ukształtowały się wydatnie w obwisłe podkowy i niespokojne, zalękłe spojrzenie,świadczyło o trawiącej go gorączce.Pomimo to na widok gościa chory usiadł na łóżku i wyciągając drżącą dłoń na powitanie,zapytał zmienionym, zachrypłym głosem: Co z Anitą, na miłość Boską?!.Czemu jej nie szukacie?!.Stef.ty ją musisz.ko-niecznie musisz odnalezć.Patrz.ja nie mogę. wykrztusił z widocznym wysiłkiem,wskazując na serce.Ronicki siłą woli stłumił wzruszenie, jakie opanowało go na widok tego zdrowego i rześ-kiego jeszcze wczoraj człowieka, z którego nadludzka rozpacz po prostu w oka mgnieniu,wyssała żywotne soki, pozostawiając jedynie ruinę dawnego zdrowia.Z tych też względówStefan, wbrew poprzednim postanowieniom, uznał za konieczne zataić wszelkie trapiące goobawy, a jedynie starać się pocieszyć chorego, zrozpaczonego ojca. Jesteśmy na dobrej drodze rzekł z dobrze udaną pewnością i jeszcze dziś wieczorommiss Anita szczęśliwie wróci do domu.Na te słowa w błyszczących oczach Childsa zapaliły się żywsze błyski, a na policzki wy-pełzł lekki rumieniec.Trwało to jednak krótko.Childs bowiem wyczuł nieszczerość słówRonickiego, więc rzeki złamanym, nabrzmiałym skargą głosem: Chcecie mnie pocieszyć.Ale ja wiem, że jest inaczej.Ja to czuję. zwiesił głowę, apo zwiędłych policzkach stoczyły się, może pierwsze od czasów dzieciństwa, łzy.Stefan widząc to czuł, że i jemu wilgotnieją powieki, a do serca na nowo zakrada sięstraszny, przerażający lęk, który do reszty stłumił iskrę nadziei.A było to tym boleśniejsze, żezaledwie godzinę temu tulił do piersi tą jedyna, ukochana dziewczynę, a dotknięcia jej gorą-cych warg czuł jeszcze dotąd i widział w jej oczach bezgraniczną po prostu wiarę, że nie dłu-go wyrwie ją z rąk zbrodniarzy.I Stefan, przypominając sobie to wszystko, cierpiał nadludzkie katusze, zatracając doreszty wiarę w dotrzymanie umowy przez Billa Monktona.W dużym stopniu przyczyniło sięku temu zwątpienie i rozpacz starego Childsa, czemu tak łatwo uległ optymizm młodego in-żyniera.I aczkolwiek w szczegółach różne, lecz zbiegające się w jednym ośrodku, któremu na imięBeznadzieja, bezlitośnie dręczące uczucia przewalały się przez serce tych dwóch nieszczęśli-wych ludzi, ojca i narzeczonego ofiary potwornej, nieludzkiej zbrodni.Ronicki nie miał od-wagi pocieszać chorego, zrujnowanego tym strasznym ciosem ojca, bowiem nie wierzył w towszystko, co mógłby powiedzieć.Trwali więc obaj w bolesnej, aż do szaleństwa ciszy, choćmyśli ich i uczucia owijały się dokoła jednego, wspólnego problemu.Jednakże, stary Childs, który choć zdawał się być w stanie ostatecznej depresji ducha, wi-docznie, wbrew swoim poprzednim słowom, uczepił się rąbka nadziei, jaką na wstępiewskrzesił w nim Ronicki, gdyż podnosząc niespokojne spojrzenie na swego gościa, zapytałniepewnym głosem: Stef.czy jest choć odrobina prawdy w tym wszystkim, co powiedziałeś?.Czy to moż-liwe?.Te słowa w jednej chwili wytrąciły Stefana ze stanu dotychczasowej apatii, wywołanejprzemożnym wpływem sugestii
[ Pobierz całość w formacie PDF ]