[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Przypadł do ziemi i przebrnął na czworakach przez skarpę ku drodze do stajni.Przed-wieczorny wiatr przyginał lekko wierzchołki traw i gałęzie drzew.Instynktownie podchwyciłrytm ich falowania.Ujrzawszy przed sobą dachy stajen, zszedł bezszelestnie z pochyłości istanął na drodze.Przed bramą stajni zobaczył stalowoszare maserati z kołami oblepionymi błotem.śadnych głosów, \adnych oznak \ycia, tylko cichy szum otaczającego lasu.Andrew ukląkł,podniósł garść ziemi i cisnął ją dwadzieścia metrów przed siebie, ponad drogą, w okna stajni.Nikt się nie pojawił.Fontine powtórzył to samo jeszcze raz, biorąc więcej ziemi zmie-szanej z małymi kamykami.Grzechot o szyby był znacznie głośniejszy, niemo\liwe, \eby213nikt nie usłyszał.Nic.Nikogo.Zachowując wszelkie środki ostro\ności, podszedł drogą do samochodu.Zatrzymał siękilka kroków od niego.Nawierzchnia drogi była utwardzona, ale nadal nieco wilgotna powcześniejszym deszczu.Maserati stało przodem na północ.Nie dostrzegł przed sobą \adnych śladów butów odstrony pasa\era.Zaszedł z drugiej strony samochodu.Przy drzwiczkach kierowcy wyraznieodcisnęły się ślady męskich butów.Dakakos przyjechał sam.Nie było chwili do stracenia.Nale\ało jak najszybciej zabrać obraz wiszący na ścianiegabinetu i ruszać na wyprawę do Cham-poluc.A w napotkaniu Dakakosa w Campo di Fioribyło coś z ironii w wielkim stylu.Donosiciel zakończy swe \ycie tam, gdzie zrodziła się jegoobsesja.Andrew winien był to Korpusowi Oko.Teraz widać ju\ było światła w wielkim domu, ale tylko w oknach na lewo od głów-nego wejścia.Przypadł do ściany budynku i schylając się pod parapetami przemknął do okna,z którego padało najjaśniejsze światło.Przysunął ostro\nie twarz do framugi i zajrzał dośrodka.Pokój był bardzo du\y.Z kanapami, fotelami, krzesłami i kominkiem.Oświetlały godwie lampy.Jedna obok najdalszej kanapy, druga z prawej strony jednego z foteli.Dakakosstał obok kominka, gestykulując powoli przemyślanymi ruchami rąk.Mnich siedział w fotelu,tyłem do Fontine'a, niemal zupełnie niewidoczny.Rozmawiali przyciszonym głosem, nie spo-sób było usłyszeć, o czym mówią.Tak jak nie sposób było ustalić, czy Grek posiadał broń.Nale\ało zało\yć, \e tak.Andrew wyrwał obluzowaną cegłę ze skraju podjazdu i wrócił do okna.Wyprostowałsię, trzymając w prawej ręce berettę, w lewej zaciskając cegłę.Dakakos podszedł do siedzą-cego w fotelu mnicha.Prosił go o coś usilnie, a mo\e coś wyjaśniał, absolutnie tym zaabsor-bowany.To był ten moment.Osłaniając oczy rewolwerem, Fontine wyciągnął lewą rękę za siebie, po czym wyrzu-cił ją łukiem do przodu i cisnął cegłą w sam środek okna.Szkło i odłamki drewna rozprysłysię na wszystkie strony.Jeszcze nim zdą\yły opaść na ziemię, Andrew idąc za ciosem wybiłberettą resztki szyb, wsunął broń przez dziurę w oknie i ryknął pełnym głosem: Jeden ruchi obaj jesteście martwi! Dakakos zastygł w bezruchu. To ty? wyszeptał. Przecie\ ciebie zdjęli!Głowa opadła bezwładnie na piersi, brzydkie, głębokie rany na twarzy rozoranej ude-rzeniami lufy pistoletu krwawiły obficie. Temu człowiekowi nic tak się nie nale\y, jak bole-sna śmierć" pomyślał Fontine. Na miłość boską, niech pan ma litość! zawołał mnich z sąsiedniego fotela, wktórym siedział związany i bezradny. Milczeć! rynkął Fontine, nie spuszczając wzroku z Dakakosa. Dlaczegoś tozrobił? Po coś przyjechał do Campo di Fiori?Grek podniósł na niego zapuchnięte oczy.Dyszał urywanie. Powiedzieli, \e zostałeś zdjęty.Mieli wszystko, czego potrzebowali. Mówił takcicho, \e ledwie go było słychać, w równej mierze do stojącego nad nim, co sam do siebie. Pomylili się odparł Andrew. Zakłócenia na łączach. Pomylili się odparł Andrew. Zakłócenia na łączach.Chyba nie myślałeś, \eprzyślą ci telegram z przeprosinami, co? Co dokładnie ci powiedzieli? Ze mnie aresztowali?Dakakos nic nie odpowiedział.Zamrugał oczami, próbując strzepnąć z powiek stru\kikrwi spływającej mu z poranionego czoła.Fontine'owi zabrzmiały w uszach słowa dowódcówz Pentagonu: Nigdy niczego nie przyznawaj.Nigdy niczego nie tłumacz.Realizuj cel, resztąnie zaprzątaj sobie głowy".214 Zresztą mniejsza z tym wycedził lodowato przez zęby. Powiedz mi tylko, corobisz w Campo di Fiori.Grek spojrzał na niego błędnym wzrokiem.Poruszył wargami. Jesteś łajno.Ale damy sobie z tobą radę! Jacy my"?Dakakos napiął szyję, wysuwając głowę do przodu, i splunął mu w twarz.Fontineuderzył go na odlew w szczękę lufą rewolweru.Głowa opadła Grekowi na piersi. Niech pan przestanie! zawołał mnich. Ja panu powiem.Jest taki ksiądz, na-zywa się Land.Dakakos i Land współpracują ze sobą. Kto taki? Fontine odwrócił się szybko do mnicha. To wszystko, co wiem! Tylko to, jak się nazywa.Od lat pozostają ze sobą w kon-takcie. Co to za człowiek? Kim on jest? Nie wiem.Dakakos nie chciał mi tego powiedzieć. Czy on na niego czeka? Czy ten ksiądz ma tu przyjechać? Wyraz twarzy mnichauległ nagłej zmianie.Powieki mu zatrzepotały, usta zaczęły dr\eć.Andrew zrozumiał.Dakakos czekał na kogoś, ale nie na księdza o nazwisku Land.Podniósł broń i wsunął lufę w usta na wpół nieprzytomnego Greka. No dobra, ojczulku, masz dwie sekundy, \eby mi powiedzieć na kogo.Na kogoten skurwysyn czeka? Na tego drugiego. Jakiego drugiego?!Mnich popatrzył na niego bez słowa.Fontine poczuł pustkę w \ołądku.Wyjął pistoletz ust Dakakosa.Adrian.Adrian był w drodze do Campo di Fiori! Wydostał się jakoś ze Stanów i wszedł wzmowę z Dakakosem!Obraz! Trzeba natychmiast sprawdzić, czy obraz wisi jeszcze na swoim miejscu! Od-wrócił się.Cios był zupełnie obezwładniający.Dakakos rozerwał przewód od lampy, którymmiał związane ręce, i skoczył przed siebie.Jedną pięścią zadał mu cios w nerkę, a drugą dło-nią chwycił za lufę beretty, wykręcając mu rękę z taką siłą, \e omal nie złamał jej w łokciu.Andrew odparował atak obrotem wokół własnej osi i padając na ziemię, poturlał się wbok pod impetem ciosu Dakakosa.Grek wskoczył na niego, mia\d\ąc go niby potworny młot.Zaczął tłuc zaciśniętą dłonią Fontine'a podłogę, a\ broń wypaliła, posyłając pocisk w drew-nianą futrynę drzwi.Andrew zgiął błyskawicznie nogę, uderzając Dakakosa kolanem od dołuw krocze, mia\d\ąc mu jądra, póki Grek nie poderwał się w górę z twarzą wykrzywioną po-twornym bólem.Fontine jeszcze raz przeturlał się w bok, uwalniając z uchwytu lewą rękę, wbił rozcza-pierzone palce w wiszącą nad nim zakrwawioną twarz i zaczął szarpać rozorane lufą \yweciało
[ Pobierz całość w formacie PDF ]