[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Wyjrzałem za okno: byliśmy na Manhattan Bridge.Wysiadałem nanastępnej stacji przy Canal Street.Miałem tam przesiadkę na pociąg Broadway - Brooklyn.Pociąg wjechał wnastępny tunel i po chwili drzwi się otworzyły.Musiałem czekać parę minut na połączenie, ale kiedy wyszedłem zmetra,na skrzyżowaniu Essex i Delancey Street, była dopiero za piętnaście czwarta.Znalazłem się jakby w innym świecie.Ulice wypełniał poruszający się gorączkowo wielojęzyczny tłum.Byli tamuliczni handlarze z ręcznymi wózkami, wrzeszczący na rogach ulic straganiarze gotowi zwijać manatki i znikać,kiedy przegoni ich policjant.Mimo zimna wielu z nich było bez płaszczy i z gołymi głowami, kobiety zaś byłyokutane chustkami.I wszędzie dookoła słychać było cichy, stłumiony głos nędzy.Nikt się tu poza dziećmi nie śmiał,zresztą i wesołość dzieci też była powściągliwa.Ruszyłem wzdłuż Delancey, minąłem tanie sklepy z jaskrawymi towarami, minąłem kino z wielkim szyldemreklamującym poranki - wstęp dziesięć centów.Skręciłem w lewo w Clinton Street i ze spuszczoną głowąprzeszedłem dwie przecznice do Stanton.Nie chciałem patrzeć; ucisk, jaki czułem w dołku przez cały dzień,narastał, aż wreszcie podszedł mi do gardła.Podniosłem szybko głowę.To było tutaj - stara, szara kamienica zciemnymi, wąskimi oknami, pnąca się ku niebu ze swoimi pięcioma piętrami.Do wejścia prowadził niewielki ganek,a po obu jego stronach znajdowały się sklepy.Jeden był pracownią krawiecką z ciemnymi, zakurzonymi oknami,drugi stał pusty.Wolno, niechętnie wszedłem na stopnie.Potem odwróciłem się i spojrzałem z góry na ulicę.Tutajbędziemy mieszkać.Z domu wyszła kobieta, przecisnęła się obok mnie schodząc ze schodów.Jej oddech zalatywałczosnkiem.Patrzyłem, jak przecina ulicę kierując się w stronę ręcznego wózka, a potem przystaje i zaczyna siętargować z handlarzem.Odwróciłem się i wszedłem do środka.Klatka schodowa była ciemna i potknąłem się o coś.Z tłumionym przekleńst-wem pochyliłem się, żeby to podnieść.Była to papierowa torba ze śmieciami.Upuściłem ją czym prędzej tam, gdzieznalazłem i zacząłem wchodzić po schodach.Trzy piętra w górę, a na każdym półpiętrze walały się papierowe torby czekające na śmieciarza.W powietrzu wisiałaciężka woń gotowanych potraw.Rozpoznałem nasze mieszkanie po kartonach piętrzących się przed drzwiami.Zapukałem.Otworzyła mi mama.Staliśmy przez chwilę patrząc na siebie, zanim wszedłem do środka.Ojciec siedział przy stole.Gdzieś z głębi mieszkania dobiegał głos Mimi.Stałem w kuchni, przyglądając się jednostajnie białym ścianom.Przez pokłady farby o niesprecyzowanym odcieniuprzebijały smugi brudu.%7łółte zasłony, które mama zdążyła powiesić na wąskim okienku, nadawały wnętrzu wyglądwymuszonej wesołości.Mama patrzyła na mnie niespokojnie.Nie wiedziałem co powiedzieć.W tym momencie zdrugiego pokoju wybiegła rozradowana Rexie i pochyliłem się, żeby ją pogłaskać.- Bardzo ładnie - powiedziałem, nie podnosząc głowy.Przez chwilę panowało milczenie, kątem oka widziałem,jak rodzice wymieniają spojrzenia.Potem odezwała się mama.- Nie jest tak zle, Danny.Wystarczy na jakiś czas, dopóki ojciec się nie pozbiera.Chodz, pokażę ci resztęmieszkania.Obszedłem z nią pokoje.Nie było wiele do oglądania, zresztą niczego się nie spodziewałem po tym małymczteropokojowym mieszkaniu.Mój pokój był o połowę mniejszy niż w domu, sypialnia rodziców niewiele większa.Mimi miała spać na kanapie w salonie.Patrzyłem na nich bez słowa.Całe mieszkanie pomalowane było tą samą, odrażającą białą farbą.Cóż mogłem po-wiedzieć?Czynsz był niski i o to głównie chodziło - dwadzieścia osiem dolarów miesięcznie z ogrzewaniem i ciepłą wodą.Wróciliśmy do kuchni, Rexie wciąż jeszcze deptała mi po piętach.Ojciec nie odzywał się ani słowem.Po prostusiedział przy stole paląc papierosa i wodził za mną wzrokiem.Podrapałem psa za uchem.- Rexie wam nie przeszkadzała? - spytałem.Potrząsnął przecząco głową.- Nie - powiedział prawie oficjalnie.Jego głos brzmiał inaczej, zupełnie nie jak jego własny, jakby wyprano go zwszelkiej pewności siebie.- Lepiej ją wyprowadz, Danny - rzekła mama.- Nie była na dworze przez cały dzień.Myślę, że jest trochęzdenerwowana.Byłem zadowolony, że mam coś do zrobienia.Ruszyłem ku drzwiom wołając psa.- Wez ją na smycz, Danny, to jest nowa dzielnica i może się zgubić - powiedział ojciec.- Racja - przyznałem biorąc od niego smycz.Wyszliśmy z Rexie na ciemną klatkę schodową i ruszyłemw dół po schodach.W połowie pierwszego piętra zorientowałem się, że Rexie nie idzie za mną.Stała na szczycieschodów i patrzyła w dół.- No chodz, staruszko! - zawołałem.Ani drgnęła.Zawołałem jeszcze raz.Przysiadła na ziemi i patrzyła na mnieporuszając nerwowo ogonem.Wróciłem na górę i przyczepiłem jej smycz do obroży.- No dalej - powiedziałem.- Nie wygłupiaj się.Kiedy ruszyłem znowu w dół, poszła za mną ostrożnie.Na każdym podeście musiałem ją poganiać, żeby szła dalej.W końcu znalezliśmy się na ganku i Rexie zatrzymała się spoglądając na ulicę.Nagle postanowiła zawrócić na klatkęschodową.Smycz szarpnęła ją w przód, aż rozpłaszczyła się na ziemi.Przyklęknąłem przy niej i ująłem jej łeb wdłonie.Czułem jak drży.Wziąłem ją na ręce i zniosłem z ganku
[ Pobierz całość w formacie PDF ]