[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Długo, bez mrugnięcia.Tylko koniuszek ogona poruszałsię, zrazu nieznacznie, potem zataczał coraz szersze łuki.Tylko dłoń mężczyzny, leżąca nastole, powoli zacisnęła się w pięść, aż pobielały kostki.To Match nie wytrzymał.Pierwszy uciekł spojrzeniem w bok.Rozprostował palce,wpatrzył się w dłoń, jakby widział ją pierwszy raz. Zabij powiedział cicho.Kotka zacisnęła szczęki.Ptaszek zaszamotał się, skrzydło rozłożyło jeszcze bardziej.Potem oczka zaciągnęły się białawą błoną, łepek opadł bezwładnie.Na białe podgardle kotki spłynęła kropla krwi.Skapnęła na dłoń Matcha.Nie poruszyłsię, nawet wtedy, gdy kotka z lekceważącym prychnięciem zeskoczyła ze stołu, wyprysnęłaprzez szparę w niedomkniętych drzwiach.Dopiero po bardzo długiej chwili, wypełnionej potrzaskiwaniem ognia na palenisku,podniósł dłoń prawie do samych oczu.Obrócił ją, patrząc, jak kropla ptasiej krwi spływa pokostkach, malując strużkę aż do nadgarstka. Zabij powtórzył szeptem.Pierwsze słowo, które wymówił odkąd.Odkąd go zabili.* * *Zbliżał się zmierzch.Znad moczarów unosiły się mleczne smugi mgły, zmieszane zsiwym dymem, uchodzącym z chaty.Pomiędzy kępami oczeretów, w wodzie, smolistej terazi czarnej, coś chlupnęło raz i drugi, zaskrzeczało przerazliwie, aż kotka drgnęła, czujnienastawiając uszy.Nie była specjalnie zaniepokojona, długo już żyła na tej wysepce wśródniezmierzonych moczarów, zbyt chyba długo.Skrzeczenie przeszło w ciche kwilenie, zakończone ohydnym chrupnięciem, doskonalesłyszalnym, bo dzwięki nad wodą niosły się daleko.Kotka, uspokojona, powróciła do mycia.Ostatecznie wciąż coś zżera się nawzajem, na tym polega życie.Oblizała łapkę.Wiedziała, że moczary dopiero budzą się do życia, a gdy zapadnieciemność, nastanie prawdziwa orgia pożerania i polowań, spokojna za dnia woda będziedrgać i lśnić w blasku księżyca.Jedyna droga z zagubionego wśród trzcin, tataraków i grążeliostrowia stanie się zbyt niebezpieczna dla śmiałków, chcących ją przebyć.Wprawdzie kotkanie potrzebowała światła dziennego, by dostrzec tyczki, powbijane w muł, które znaczyłybezpieczne kępy, ale i tak przedsięwzięcie uznała za zbyt ryzykowne, acz nie ze względu namożliwość postawienia fałszywego kroku.Tylko zimą czuła się w miarę bezpiecznie.W miarę, bo nawet gdy lód skuwał moczary,trzeba nie lada znawcy, by ominąć wszelkie pułapki.Pół biedy, gdy nie spadł jeszcze śnieg iprzez przezroczysty lód dało się dostrzec dno, zwodniczo bliską moczarkę.Pózniej byłogorzej.A na skute lodem moczary można było wejść z każdej strony.Czyniły to stworzenia,których doprawdy lepiej nie spotkać.Kotce na co dzień wystarczała świadomość, że może opuścić wysepkę, kopulaste,piaszczyste wzniesienie, które nie wiedzieć czemu wyrosło w samym środku wielkich bagien.Nie chciała odchodzić.Nie zostawi przecież starego.Choć czasem miałaby ochotę wyrwaćsię poza przestrzeń ograniczoną trzcinami.Niekiedy podejmowała takie ryzyko.Ale rzadko.Stary człowiek, nieświadom kocich rozterek, zajmował się swoimi roślinami.Czas naglił,kwiatostany zaczynały pylić.Jeszcze trochę, a byłyby na nic.Rozgarniał uważnie palczaste,ciemnozielone liście, odrywał czubki krzewów, wrzucał do lnianego woreczka.Udały sięroślinki tego lata.Rzucił przelotne spojrzenie kotce, która, jakby wiedząc, o co chodzi,skupiła się na starannym wygryzaniu czegoś spomiędzy pazurków.Pamiętała nazbyt dobrze, czym skończyło się, kiedy zeszłej wiosny, zamiast dowysianego w miseczce jęczmienia, specjalnie na jej użytek, dobrała się do flanc,wschodzących w cieple izdebki.Zcierka poszła w ruch, poniekąd słusznie zresztą.Dla kotówjest przecież kocimiętka.Stary odgarnął długie, prawie białe włosy, opadające na oczy.Zamruczał coś pod nosem.Zawsze pomrukiwał, gdy był zadowolony, czym nieodmiennie wprawiał otoczenie wkonsternację.Brzmiało to bowiem jak niechętne burczenie.Woreczek spęczniał całkiem niezle.Będzie zapas na cały rok, pomyślał stary.No, możemniej, niedługo trochę się zużyje, zmarszczył brwi, spojrzawszy w stronę chatki.Kiedy tak stał, wyglądał jak na druida przystało, w długiej szacie z surowego lnu,przepasanej rzemieniem, z siwymi, opadającymi na ramiona włosami, z płowymi, obwisłymiwąsiskami.Obrazu dopełniał woreczek z ziołami i sierp.Brakowało tylko jałowcowegokostura.Może dlatego, że obie ręce miał zajęte.Ale laska, wyślizgana i lśniąca odwieloletniego użytku, znajdowała się nieopodal.Kotka spoglądała na niego bez zdziwienia.Stary w rzeczy samej był druidem.Przysiadł przy niej, odłożywszy sierp, pogłaskał po grzbiecie.Kotka wyprężyła się, rada zpieszczoty, zamruczała cicho.Poczęła ocierać się o jego dłoń, kręcić się, zataczając koła iósemki. Dobrze się spisałaś, mała powiedział cicho.Mruczenie stało się głośniejsze.Kotka próbowała łapać go za palce, zupełnie jakmłodziutka kociczka. No, spokojnie, spokojnie strofował ją dobrotliwie. Nie hasaj tak, moja droga, nieprzystoi.Spoważniał, spoglądając w okienko chaty, rozświetlone teraz różowawym żarempaleniska. Jeszcze wiele przed nami szepnął.Kotka znieruchomiała, jakby doskonalerozumiejąc.Mgły nad moczarami gęstniały, powoli tworząc jednolitą, mleczną warstwę.W trzcinachzakotłowało się, coś dla odmiany zakwiczało rozpaczliwe.Kolejne bagienne paskudztwopostradało żywot.Na horyzoncie, gdzie w oddali widniała krawędz lasu, wschodził księżyc.Wielka, jakby opuchła kula, świecąca czerwienią niedawnego zachodu.Jeszcze trochę czasuupłynie, zanim wzniesie się wyżej, rozsiewając zimny, rtęciowy blask. Pora na nas powiedział druid. No już, nie drocz się ze mną.Czarna kotka z białymi wąsami zeskoczyła bezszelestnie na ziemię.Wślizgnęła się dochaty przez niedomknięte drzwi.Stary został jeszcze na zewnątrz.Wkrótce i on będzie musiałtam wrócić, naparzyć znów ziół, potem siedzieć w ciemności i słuchać.Jeszcze wciąż niewiedział, czy mu się powiedzie.Popatrzył na niebo, na wznoszący się coraz wyżej księżyc, który zalewał mgły widmowąpoświatą.Ten mniejszy.IIPalce nacisnęły półkolistą bliznę.Nie było żadnego śladu zaognienia, nawet po usunięciuszwów, tylko jasnoróżowy naskórek i ślad cięcia, obramowany małymi punkcikami. Możesz opuścić ręce.Match posłusznie opuścił ramiona
[ Pobierz całość w formacie PDF ]