[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Kafejka nazywała się Golden Gate Caf.Nomen omen pomyślał, podchodząc do lady, za którą stałaśliczna Metyska o jasnych oczach, w króciutkich szortach i z głę-bokim dekoltem. Czym mogę panu służyć? Uch.Mogę dostać trochę wody? Z gazem czy bez gazu? Ma pani wodę Evian?Metyska poprawiła swoją płomienną fryzurę, rzucając mu lek-ceważące spojrzenie: Oczywiście. A coca-colę? Skąd pan się wziął?!Martin zapłacił dziesięć dolarów (!) za butelkę wody i puszkęcoli.Wrócił na metalowe krzesło.Młoda dziewczyna w T-shircie zprowokującym napisem wciąż tam siedziała.Miała dreszcze iszczękała zębami.Martin wręczył jej wodę.Widział, że umiera zpragnienia. Jak się nazywasz? Lizzie odpowiedziała, wypijając jednym haustem połowębutelki.295 Dobrze się czujesz? Gdzie my jesteśmy? spytała Lizzie, płacząc.Martin zignorował jej pytanie.Dziewczyna była zlana potem idrżała.Była taka wycieńczona, przypominała mu Camille, tędziewczynkę, którą opiekował się przez parę lat.Zostawił Lizziepuszkę z colą i poszedł coś kupić do sklepu z pamiątkami.Wrócił i rzucił jej na kolana bluzę z kapturem w barwach Uni-wersytetu Kalifornijskiego. Włóż to, bo się przeziębisz.Dziewczyna włożyła bluzę, nieśmiało kiwnąwszy głową, conajwidoczniej było podziękowaniem w języku zagubionych nasto-latek. Ile masz lat? spytał, siadając obok. Czternaście. Gdzie mieszkasz? Tutaj, w San Francisco, niedaleko Pacific Heights. Przypominasz sobie, co robiłaś, zanim się tu znalazłaś?Lizzie wytarła łzy spływające jej po policzkach. Nie wiem.Byłam w domu.Płakałam.Coś tam połknę-łam.chciałam umrzeć. Co połknęłaś? Lekarstwa? Nie, mama zamknęła apteczkę na kłódkę. Więc co połknęłaś? Poszłam do altanki w ogrodzie i wzięłam wszystko, co zna-lazłam: środek do tępienia szczurów i jakiś herbicyd.Martin się przeraził.296 Dlaczego to zrobiłaś? Przez Camerona. Kto to jest? Twój chłopak?Kiwnęła głową. Już mnie nie kocha.A tak dobrze było nam ze sobą.Martin popatrzył na nią ze smutkiem.Czy się miało lat piętna-ście, dwadzieścia, czterdzieści czy siedemdziesiąt pięć, cholernyzawód miłosny był chorobą niszczącą wszystkich, których napotka-ła na swojej drodze.Krótkie momenty szczęścia mają niewyobra-żalnie wysoką cenę! Spróbował jednak zażartować. Jeśli w wieku lat czternastu targasz się na życie z powodufaceta, co to będzie pózniej!Ale Lizzie czuła, że coś tu nie gra. Gdzie my jesteśmy?! spytała po raz drugi z niepokojem. Nie wiem, ale zrywamy się stąd! powiedział, wstając.Biegł.Za nim biegła czternastolatka.Nieważne, czy miejsce było realne, czy nie.Na pewno to nie byłani raj, ani piekło, bo w niebie nie sprzedają dietetycznej coli popięć dolców za puszkę.To musiało być coś innego.Tak czy inaczej trzeba było stąd uciekać.Zdecydował się zaufać znakom informacyjnym i ruszyli w kie-runku napisu Wyjście Taksówki Autobusy.297Napisy te zaprowadziły ich do strefy duty free w bardzo długimkorytarzu, w którym znajdowały się same luksusowe butiki, odHermesa po Gucciego.Potem znalezli się w strefie restauracji ibarów, gdzie wokół centralnie umieszczonego atrium różne baryoferowały szeroki wachlarz specjalności: hamburgery, sałatki,sushi, pizzę, kuskus, szaszłyki, owoce morza.Martin co chwila odwracał się, żeby pospieszyć Lizzie.Wskoczyli do windy, potem pobiegli ruchomym chodnikiem,tak długim jak na Gare Montparnasse w Paryżu, tylko działającym.Długi budynek, przez który biegli, miał solidną konstrukcję, byłczysty i jasny.Przy wielkich oknach ekipy sprzątające pucowałyszyby migoczące jak tafla wody w zmieniającym się złotym świe-tle.Wszędzie był tłok i panowała atmosfera wyjazdów na ferieświąteczne.Ludzie mieli na głowach czapki, owinięci byli szalami,niektórym ciekło z nosa, niektórzy trzymali w rękach prezenty: całegrupy szykowały się do świąt Bożego Narodzenia.Inni znów ubra-ni byli jak w lecie w jasne kolorowe bermudy i byli opaleni jaksurferzy.Martin wziął Lizzie za rękę i przyspieszyli kroku, rozpychającmijanych pasażerów: eleganckich dyrektorów udających biznesme-nów, nastolatków z głowami w chmurach ze słuchawkami iPodówna uszach.Wszędzie na ścianach wisiały zegary, które przypominały o mi-jającym czasie.Patrząc w górę na tablice informacyjne, Martin biegł, mając298wrażenie, że z jakiegoś powodu muszą się spieszyć.Wyjście znaj-dowało się tuż-tuż.Pociągnął Lizzie, żeby przyspieszyć jeszczebardziej.No i znalezli się w wielkim terminalu odlotów.Po raz pierwszyMartin usłyszał odgłosy z zewnątrz: hałas przejeżdżających samo-chodów, ruch uliczny.Wyczuł istnienie normalnego świata, światamniej aseptycznego, szorstkiego, po prostu poczuł puls życia.W chwili kiedy wreszcie przekraczali rozsuwane drzwi wycho-dzące na pokrytą asfaltem jezdnię, gwałtowny powiew rozdarł imbębenki w uszach i zamącił wzrok.Kiedy Martin otworzył oczy, zobaczył, że stoi w rzędzie tychsamych metalowych krzeseł, przy których stał, kiedy się obudził.Za nim znajdował się ten sam sklep z pamiątkami, ta sama GoldenGate Caf, z tą samą kelnerką Metyską o płomiennej fryzurze.Popatrzył na Lizzie ze smutkiem w oczach: wrócili do miejsca, zktórego wyruszyli!* Nie ma co szukać wyjścia, synku.Jesteśmy tutaj uwięzieni.Martin odwrócił głowę.Z nieprzeniknionym wyrazem twarzy Archibald wydmuchiwałdym ze swojego hawańskiego cygara.Najwyrazniej lotnisko niebyło strefą dla niepalących.A więc to prawda, Bóg był sam pala-czem hawańskich cygar.*.A może jeśli się już umarło, rak byłnie tak ciężką chorobą jak za życia.* Aluzja do piosenki Serge'a Gainsbourga Dieu est un fumeur de havane.299 To wszystko pana wina! rzucił Martin, oskarżycielskomierząc w Archibalda palcem. Moja tak samo jak twoja poprawił go Archibald. Gdybyśsię nie wygłupiał, bylibyśmy jeszcze na świecie.Archibald czuł się świetnie.Zmęczenie, ból i mdłości związanez chorobą znikły jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki. Zabił pan nas obu! oburzył się Martin
[ Pobierz całość w formacie PDF ]