[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Pragnęłam odwołaćsię do jego siły, bo wydawało mi się, że ja sama jej nie posiadam, czegopłacz był najlepszym dowodem.- Nie jestem gotowa, aby ją stracić,Richard, po prostu nie jestem gotowa.Przepraszam, zachowuję się jakdziecko.- No, Caroline, cicho już, cicho.Otrzyj łzy.To nic, że płaczesz.Przecież to twoja matka.Sam jestem bliski łez.Uwielbiam Lavinię.Cholerny świat.Ale to przecież niemożliwe, żeby już nic nie dało sięzrobić.Jutro spróbuję sam zadziałać.Z samego rana, obiecuję.- Dobrze, Richard, dziękuję ci.Naprawdę.542RS- A teraz pozwól nam trochę odpocząć.Zadzwonię do ciebie przeddziesiątą.Nacisnęłam przycisk kończący rozmowę i opadłam na poduszkę,pogrążając się w komponowaniu łzawego scenariusza.Z każdym dniemmatka będzie słabsza i słabsza, a straszliwych poniżeń, związanych zrozwojem nieuleczalnego nowotworu będzie przybywało, zupełnie jakbyszatan mścił się na niej za to, że jej życie układało się tak szczęśliwie.Stanie się niczym biblijny Hiob, ze skórą pokrytą otwartymi wrzodami, iodebrana jej zostanie wszelka ziemska radość.A moim przeznaczeniembędzie przypatrywać się temu ze złamanym sercem, obserwować każdąkolejną zapowiedz nieuchronnego.Będę świadkiem jej cierpienia, a potemśmierci.Chyba że da się uczynić coś, aby ją ocalić.Miotałam się w pościeli, wreszcie otworzyłam oczy.Do licha,przecież ja jeszcze nie wiem nic na pewno, nie znam nawet wynikówbadań krwi.Jeszcze dobrze nie znalazłam się na moście, a już wyciągamrękę, by płacić mostowe.Głupia jestem.Głupia i zbyt litująca się nad sobą.Wstałam, żeby obmyć twarz i włożyć koszulę nocną.Już miałam wśliznąć się między prześcieradła, kiedy usłyszałam jejgłos.Matka z kimś rozmawiała.Wiem, wiem, wszystko będzie dobrze.Nie, nie jestem.Dlaczegomiałabym się bać, skoro ty mnie poprowadzisz? Dlaczego miałabym.Tu głos jej się załamał.Popatrzyłam na telefon - żadna linia nie byłazajęta.Myślałam, że może zadzwoniła do Miss Sweetie albo Miss Nancy,ale nie.Rozmawiała z kimś innym.Podkradłam się w stronę jej pokoju,jak tylko potrafiłam najciszej.Drzwi były uchylone.Och, kochany.543RSPchnęłam drzwi.Matka stała przed lustrem, ustrojona w suknięślubną, tę samą, w której przed nią szła do ołtarza jej matka, a jeszczewcześniej matka jej matki.- Mamo? - Nie da się ukryć, szok był spory.- Chcę, aby skremowano mnie w tej sukni.Czy to jasne, Caroline?- Tak, ale na razie nigdzie się nie wybierasz.- Wkroczyłam do jejpokoju w koszuli nocnej i boso.- A poza tym czy nie chcesz jej zostawićdla dziewczynek Tripa i Frances Mae?- Może zostawię, a może nie.I chcę, aby moje prochy rozsypano zurwiska, podczas gdy goście będą raczyli się szampanem.Potrafisz tozałatwić?- Oczywiście, ale po co mówisz takie rzeczy, mamo? Nie podoba misię to.To.to nie jest miłe.Odwróciła się i popatrzyła na mnie z takim gniewem, jakiego nigdyjeszcze u niej nie widziałam.- Nie.Jeśli chcesz usłyszeć, co nie jest miłe, to ja ci powiem, co niejest.Strach.Najgorszy z demonów pod słońcem szatana.Chodz ze mną.Porozmawiamy, mam ochotę na rozmowę.Podreptałam za nią niczym posłuszna dziewczynka, przez hol,schodami na dół i dalej, na dwór.Szła - a ja wciąż za nią - przez zalanyksiężycowym światłem trawnik, a wiejąca od rzeki bryza igrała z jejspódnicą, owijając ją wokół nóg.I tak podążałyśmy w kierunku przystani -ona w ślubnej kreacji, ja w nocnej koszuli.Musiałyśmy przedstawiaćniezły widok.Stanęłyśmy przy barierce.Na kilka chwil stopy matki znalazły siędokładnie na moim ulubionym miejscu.Nie dbałam o to teraz.W gęstym,544RSnocnym powietrzu wyraznie czułam jej oddech.A może to ona sama braław posiadanie całe powietrze, jakie nas otaczało? Powietrze Lavinii,przesycone zapachem kapryfolium, gardenii i jej duszy.Noc Lavinii,ciepła i miękka, niczym pled otulający małą dziewczynkę, spoczywającą wramionach matki.Złoty księżyc Lavinii i niebo z ciemnogranatowegoaksamitu, przestrzelonego milionami diamentów, tak aby ona i jejcóreczka miały się czym bawić, czym cieszyć, co podziwiać.Ta chwilabyła zbyt piękna, by skazić ją słabością, umieraniem.W powietrzu unosiłsię magiczny gwiezdny pył, rzeka pulsowała rytmem własnej siły,kołyszące się konary dębów szeptały słowa obietnicy - prawdziwyprzedsionek nieskończoności, należący do nas, żyjących.Pojmowałyśmy doskonale, jak doniosły jest to moment.Czasprawdy, czas przemiany, która nadciąga wraz z koniecznością zmierzeniasię z czyjąś śmiertelnością i własnym intelektualnym i duchowymdziedzictwem.Jeśli matka stała u kresu drogi, a ja miałam pomóc,ofiarowując jej coś cennego, coś wartościowego, musiałyśmy być wobecsiebie zupełnie szczere.- Caroline, tylu rzeczy nie pojmowałam dawniej, kiedy byłaś mała, idopiero teraz je dostrzegam.Dlaczego, aby je zrozumieć, musiałamprzejść przez to wszystko? - Zawiesiła głos, jak ktoś, kto w natłoku myśliszuka tej jednej, od której pragnąłby zacząć.Milczałam, pozwalając, by sama odnalazła słowa, które pozwolą jejzrzucić ciężar, jaki dzwigała w sercu.- Jestem głupią kobietą, wiem - powiedziała wreszcie.- Przepraszam, mamo, ale ja nie uważam cię za głupią.545RS- Och nie, teraz nie, dawniej.Kiedy byłaś mała, byłam bardzo głupiąkobietą.- Jej głos brzmiał rzeczowo; zmierzała do sedna prosto i otwarcie.- Umieram, jak wiesz.- O niczym takim nie wiem.- A może tak przestałabyś mi przerywać, bo stracę wątek.- Przepraszam.-1 jeszcze jedno, przestań tak bez przerwy przepraszać za wszystko.-Popatrzyła na mnie, mocno zaciskając wargi i potrząsając głową.- A terazdobrze uważaj.Nie mam zamiaru umierać niczym jakaś żałosna DamaKameliowa.Nic z tego.Pragnę odejść w pełnym blasku, rozkoszując siękażdą dobrą rzeczą, jaką uznam za wartą tego, by się nią cieszyć.Zbytwiele lat żyłam, lękając się własnego cienia.Kiedy twój ojciec stracił życiew tym straszliwym wypadku, bałam się wsiąść do samolotu, w obawie, żemogłabym zginąć.Bałam się, że z ciebie i z twojego brata wyrośnie Bógwie co.Bałam się, że zorientujecie się, jak bardzo się boję, więc wysłałamciebie do Ashley Hall, a jego do St.Andrew's.A potem, sama przyznaję,trochę zaszalałam.Zbyt wiele piłam, zbyt wiele zadawałam się zdżentelmenami, którzy pod żadnym względem nie dorównywali twojemuojcu.- Urwała i przewróciła oczami, a ja zaczęłam chichotać.Roześmiałasię także.Jej jasny śmiech brzmiał niczym małe dzwoneczki.Od dawnajuż nie słyszałam, aby śmiała się w ten sposób
[ Pobierz całość w formacie PDF ]