[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Odwróciłsię i zobaczył Osucha.- Rada by dusza do raju.- śmiał się Osuch.- Stoimy zakolegą z kapitanem Ziamickim i widzimy, że kolega nie nabufecik spogląda, tylko na papieroski, ciągnie jeszcze, co?Tym bardziej pogratulować silnej woli.Ja już, niestety, nieumiałbym się na to zdobyć; choć prasa bez przerwy trąbi, żezawały i rak mają ścisły związek z paleniem, poniżej dwóchpaczek dziennie nie schodzę.Toteż jestem dla kapitana zcałym uznaniem, dobry przykład dajecie młodszym.- Kpiącespojrzenie Osucha jawnie zaprzeczało jego słowom.Kotowicz wydał nieokreślone mruknięcie i ostentacyjnieskierował uwagę na wędlinę.Po zamówieniu porcji kiełbasymiał ochotę krzyknąć Osuchowi, że wyprasza sobie traktowaniego jak smarkacza przyłapanego na gorącym uczynku, alepapierosów nie kupił.Jakby wszystkich niemiłych rzeczy było za mało, Osuchzaciągnął go do swego stolika, gdzie musiał wysłuchaćopowiadania Ziamickiego o świetnie i w rekordowym czasieprzeprowadzonym śledztwie, dotyczącym zabójstwadziennikarza.Sprawa z kryminologicznego punktu widzeniabyła bezspornie ciekawa, ale Kotowicz w nastroju, w jakim sięznajdował, jak najdalszy był od możliwości sprawiedliwejoceny działań Ziarnickiego, tym bardziej, że jedyne przerwy wjego wartkim opowiadaniu powodowane były zapalaniempapierosa.Chociaż do zapowiedzianego telefonu z Anina pozostawałojeszcze pół godziny, Kotowicz usprawiedliwił swoje odejścieterminową rozmową.Jakby na potwierdzenie tego, ledwowszedł do nory, otrzymał telefon, że Zwoliński oczekuje godzisiaj.Postanowił jechać zaraz.Dwa niewypały z Cieślakiem i Rackim, a teraz zawracaniegłowy ze starym Zwolińskim, jeśli coś pamięta, to pewnie czasypo pierwszej wojnie światowej, cały dzień zmarnowany -zżymał się w duchu, wsiadając do rozgrzanego autobusu.Willa, w której mieszkał pułkownik Zwoliński, położona byław najstarszej części Anina.Zza drzew i okalającego posesjężywopłotu widać było jedynie górną partię domu z ukwieconymtarasem.Kapitan przeszedł kilkadziesiąt metrów wzdłużżywopłotu, nim natrafił na kutą żelazną furtkę.Wysoki siwy pan o doskonale zachowanej sylwetce podniósłsię z fotela za biurkiem, by przywitać gościa.- Zwoliński.Wnuczka powiedziała mi, że pan kapitanchciałby zasięgnąć ode mnie pewnych informacji.Miło mibędzie, jeżeli będę mógł w czymkolwiek pomóc panukapitanowi - wskazał ręką głęboki skórzany fotel.- Proszęsiadać.Basiu - zwrócił się do wnuczki - zajmij się podwie-czorkiem i nie zapomnij, że o tej godzinie najwłaściwszymnapojem jest koniak, co nie znaczy, że rezygnujemy z kawy.Amoże pan kapitan - spojrzał pytająco na Kotowicza - woliherbatę?- Jeśli można, kawę - przytaknął Kotowicz.- Po filiżance dobrej kawy świat jaśnieje, a myśli stają sięcienkie i ostre, jakby w głowie zaczęła działać precyzyjnamaszynka.Profesor Witwicki mawiał, że po kawie sądy sięzmieniają.Zarówno otoczenie, jak i postać emerytowanego pułkownika ijego sposób bycia były zupełnie odległe od tego, co kapitanKotowicz spodziewał się zastać.- Przywiodła mnie tutaj sprawa pewnego zabójstwa, którewedług mego poprzednika, prowadzącego śledztwo,popełniono z chęci rabunku, lecz morderca został spłoszony.Ja widzę tę sprawę nieco odmiennie, choć opieram sięjedynie na wykoncypowanych przesłankach, nie popartychjeszcze konkretami.Na danym etapie interesuje mnie, jeślimożna tak powiedzieć, warszawskie życie lokalowe wpierwszych powojennych latach.Starszy pan lekko potakującym ruchem głowy zdawał sięaprobować opinię kapitana.- Wiąże się to w pewnym stopniu zmoją ówczesną pracą.Zajmowałem się głównie sprawamiczarnego rynku.W zrujnowanej Warszawie niektóre lokale byłysiedzibami trustów gospodarczego podziemia
[ Pobierz całość w formacie PDF ]