[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Stodołabyła spłowiała i wyglądała na nieużywaną.Vicki poczułazapach róż pnących się po jednej ze ścian białego domu.Pole przechodziło w ogromny warzywnik.Vic-ki rozpoznałakapustę, krzaczki pomidorów, krzewy malin - reszta niewyglądała znajomo. W zasadzie to nic dziwnego".Wybraładrogę wokoło grządek. Moje warzywa z reguły mają naklejonądatę ważności."- Och.Dzień dobry.- Dzień dobry.- Stars.zy mężczyzna, który nagle pojawił się nadrodze, najwyrazniej czekał na ciąg dalszy powitania.- Ja.hmmm.zgubiłam się w lesie.Jego spojrzenie zaczęło oględziny od trampkówVicki, potem przeszło do podrapanych i pogryzionych nóg,szortów, zatrzymało się na chwilę na koszulce Blue Jaysów,zboczyło na torbę i wreszcie dosięgło twarzy.- Aha.- Uśmiech uniósł końce jego starannie przystrzyżonych,siwych wąsów.To jedno słowo wkurzyłoby Vicki jak cholera, gdyby niezawierało aż tyle prawdy.Wyciągnęła rękę.- Vicki Nelson.- Carl Biehn.Jego dłoń była sucha i stwardniała od pracy, a uścisk mocny.Przez lata Vicki nauczyła się, że można się wiele dowiedzieć oczłowieku ze sposobu, w jaki ściska czyjąś dłoń - albo tego, czyw ogóle ją ściska.Niektórzy mężczyzni byli kompletnie zagu-bieni, jeśli oferowana im dłoń należała do kobiety.Uścisk CarlaBiehna miał w sobie oszczędność mówiącą, że nie musi niczegoudowadniać.Vicki od razu go za to polubiła.- Chyba przydałoby się pani trochę wody, pani Nelson.- Przydałoby mi się jezioro - przyznała, ścierając pot spływającyna brodę.Uśmiechnął się jeszcze szerzej.-Jeziora nie ma, ale zobaczę, co da się zrobić.-Poprowadził jąwokół krzaków malin.Pierwszy rzut oka na resztę ogroduwyrwał z ust Vicki okrzyk zachwytu.- Podoba się pani? - Carl zapytał niemal nieśmiało.- To.- odrzuciła listę nieadekwatnych przymiot-ników i powiedziała po prostu: -.najpiękniejszy ogród, jakikiedykolwiek widziałam.- Dziękuję.- Niemal promieniał z powodu i jej uwagi, i ogrodu,w którym kwiaty układały się w tęczę, rozbitą na setkikawałeczków rozsypanych po wszystkich możliwychodcieniach zieleni.- Pan był dla mnie łaskawy tego lata.Vicki zesztywniała, ale już więcej nie wspominał o Bogu. Idzięki Bogu".Nie miała pojęcia, czy to jej podziw przełamałrezerwę starszego mężczyzny, nie miał jej wcale, gdy chodziło oogród.Idąc pomiędzy grządkami, przedstawiał mijane kwiaty,jakby były starymi przyjaciółmi - tu poprawiając palik, któryutrzymywał w pionie krwiste mieczyki, tam łagodnie odrywającusychający kwiat.-.te brudnopomarańczowe piękności to karłowate hermocalis,liliowce.Jeśli zasieje się wczesne, średnie i pózne rodzaje,pięknie kwitną od czerwca do września.Nie są wymagające,nietrudno im dogodzić, tylko trochę nawozu i potażu, a one todocenią.A te tu złocienie.Spędziwszy prawie całe życie w różnych mieszkaniach, Vickinie rozumiała praktycznie nic z ogrodnictwa czy botaniki, alepotrafiła docenić - i doceniała - ogrom pracy, jaki musiał zostaćwłożony w stworzenie i utrzymanie takiej oazy kolorów pośródspalonych letnim słońcem pól.Doceniała też głębokie emocje,które ogród budził u Carla Biehna.Traktował go nie jak dziełosztuki, lecz żywą istotę -dało się to poznać po tonie jego głosu,wyrazie twarzy, ruchach.Ludzie, którzy troszczyli się o cośpoza sobą, rzadko zaglądali do świata Vicki i jej pierwsze,pozytywne wrażenie jeszcze się pogłębiło.Na betonowym podjezdzie, przy tylnych drzwiach stałastaromodna pompa.Carl poprowadził Vicki przez trawnik,kończąc swój entuzjastyczny monolog o nowym gatunku róż ijednocześnie sięgając do rączki.- Wiadro znowu się gdzieś zapodziało, pani Nelson.Mamnadzieję, że to pani nie przeszkadza.Vicki uśmiechnęła się.- Jeśli to panu nie przeszkadza, po prostu wsadzę głowę podwodę.- Proszę bardzo.Choć wiekowa, pompa działała sprawnie, wydobywając z ziemiczystą, zimną, delikatnie żelazista.wodę.Vicki nie pamiętała, kiedy ostatni raz smakowała coś takwspaniałego, a nagły szok, jakim był strumień spływający z tyługłowy, zmył poranną ociężałość.Najchętniej cała by pod niegoweszła, gdyby mogła.Odgarniając z twarzy mokre włosy, wyprostowała się i wskazałana pompę.- Mogę?Kiedy Carl przyznał, że nie miałby nic przeciwko, zamienili sięmiejscami.Rączka chodziła ciężej, niż Vicki się spodziewała,musiała się na niej wręcz uwieszać.Ogrodnictwo widoczniepozwalało jej starszemu dobroczyńcy zachować dobrą formę.- To naprawdę niezwykłe - mruknęła.- Nigdy czegoś takiegonie widziałam.- Tydzień temu to był dopiero widok.- Stał, wycierając ręce ospodnie, i spoglądał z dumą na morze barw.- Muszę przyznać,że nie wyszło zle.Wszystko tam jest, od a do zy, od astrów dozłocieni.Vicki cofnęła się o krok, kiedy bąk, z nóżkami oblepionymipyłkiem, przeleciał chybotliwie tuż przed jej nosem.Z tegomiejsca widziała kwiaty, warzywa i pola poza nimi.Kontrastbył ogromny.- Tam dalej wszystko wydaje się zeschnięte na wiór.Jak pannawadnia ogród? To musi być praca bez końca.- Wcale nie.- Postawił jedną stopę na podeście i oparłprzedramię o udo.- Używam podwodnego systemuirygacyjnego wynalezionego przez Izraelitów.Ja muszę tylkoodkręcić kran, reszta robi się sama.Ale zabezpieczyłem się nawszelki wypadek i podciągnąłem do ogrodu trzydziestometrowywąż podłączony do ujścia wody, gdyby jakaś roślina po-trzebowała dodatkowej uwagi.Machnęła dłonią pomiędzy brązem i zieleniami- Nie mogę przetrawić tej różnicy.- Czasem Pan potrzebuje odrobiny naszej pomocy, by czynićcuda.Pani Nelson, czy dostąpiła pani zbawienia?Pytanie zostało zadane tak niespodziewanie i tak rozsądnymtonem, że dopiero po chwili Vicki zrozumiała, o co chodziło.Kolejną chwilę zajęło jej wymyślenie czegoś, jak miałanadzieję, na kształt ostatecznej, ucinającej temat odpowiedzi.- Jestem anglikanką.- Tak naprawdę nie była, ale jej matka jużtak.Mniej więcej.- Aha.- Skinął głową, schodząc z podestu.- Ko-ściół Anglii.-Przez sekundę widać było odcisk jego wilgotnej podeszwy wkleszczach słońca i betonu -rozszerzające się półkola, któreostatnio widziała na żywicy, na pniu drzewa.Mimo nagłego uderzenia adrenaliny postarała się zachowaćobojętny wyraz twarzy.Oparła stopę o podest i pochyliła się,żeby zawiązać but.W promieniach słońca ślad szybko wysechł,ale z pewnością był identyczny.Tak jak jej własny, niestety.Wystarczyło szybkie zerknięcie, bystwierdzić, że oboje nosili tę samą markę butów sportowych.Markę, którą miała na nogach połowa cywilizowanego świata. Szlag.Szlag.Szlag!" Dobre i złe wieści.Albo złe i dobre, niebyła pewna.Dowody nie wskazywały już jednoznacznie naCarla Biehna, ale lista podejrzanych posiadaczy butów tej markizwiększyła się o miliony.Oczywiście były małe różnice -rozmiar, otarcia gumy, stopień znoszenia - ale żadnych szans nałatwe dopasowanie śladu do konkretnej podeszwy.- Pani Nelson, wszystko w porządku? Może powinna paniusiąść na chwilę w cieniu?- Nic mi nie jest.- Patrzył na nią z taką troską, że musiała sięuśmiechnąć.- Dziękuję panu, panie Biehn.- Cóż, może zajmiemy się dostarczeniem pani we właściwemiejsce.Jeśli mógłbym panią gdzieś podwiezć.-Jeśli ty nie możesz, z całą pewnością ja to zrobię.Vicki odwróciła się.Stojący w drzwiach mężczyzna miał trochęponad trzydzieści lat, był przeciętnego wzrostu, przeciętnegowyglądu i ponadprzeciętnego mniemania o sobie
[ Pobierz całość w formacie PDF ]