[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Gruba prostytutka wyciągnęła ku niemu ręce, uśmiechając sięzalotnie.Sierżant odepchnął ją, chwycił Simone za ramię i wyprowadził na środek placu.Próbowała opanować narastającą w niej panikę, która mogła jej teraz tylko zaszkodzić, i przygotować się doodegrania swojej roli.Trzymała głowę nisko zwieszoną.Masmoudi podniósł ją szpicrutą i Simone spojrzała w jego ciemne oczy.— Kim jesteś, Włoszką? — zapytał w tym właśnie języku.Potrząsnęła głową i odparła niskim głosem:— Nie, pułkowniku, pochodzę z Marsylii.— Ach, Francuzka.— Masmoudi bez kłopotu przeszedł nafrancuski.- Jak to się stało, że znalazłaś się tutaj z tą kupą gnoju?— Stary przyjaciel zaprosił mnie do siebie do Trypolisu.Kiedydotarłam na miejsce, akurat wyjeżdżał.— Wzruszyła ramionami.—Miałam bardzo mało pieniędzy.Nie starczyły na długo.— A potem spotkałaś Zingariego.Postarała się, by w jej głosie zabrzmiał gniew.— Ta świnia nie powiedziała mi, że tak to będzie wyglądało —oświadczyła.— Nie szkodzi.Możliwe, że to szczęśliwy zbieg okoliczności dlanas obojga.— Wziął ją pod rękę i nie odwracając się, rzucił lekko:— Wszystkie wasze, sierżancie.Husseini odczekał, aż odejdą, po czym wrzasnął coś niezrozumiale i obie grupy ruszyły ku sobie, czyniąc potworny rejwach.Simone obejrzała się przez ramię.Widok był niesamowity, jakbyprosto z piekła: dziwki i żołnierze popychali się i szarpali nawzajem, tworząc skłębioną, walczącą, wrzeszczącą i falującą ludzką masę.— Nie oglądaj się — rzekł Masmoudi.— To czas karmieniaw zoo.Zwierzęta muszą być zadowolone.To nie dla ciebie.— Nie wierzy pan zatem w równość wszystkich ludzi? —zapytała.— Myślałam, że jest pan komunistą.Otworzył bramę prowadzącą do ogrodu i wepchnął ją do środka.125— To absurd.Bóg jednych ludzi stworzył wielkimi, a innych małymi, to wszystko.— Bóg? Czy nadal jest dla niego miejsce w pańskim światopoglądzie?Doszli do schodów prowadzących na werandę.Masmoudizatrzymał się i spojrzał na nią, marszcząc żartobliwie czoło.— Zdaje się, kwiatuszku — powiedział — że kryje się w tobiewięcej, niż widać na pierwszy rzut oka.Zrobiło się jej sucho w ustach.Nie takiego mężczyzny sięspodziewała.Był przystojny, bystry, nawet delikatny, jeśli tegochciał, nie miała co do tego wątpliwości.W żaden sposób nieodpowiadał opisowi Zingariego.— Ukryte głębie — odparła desperacko, udając bojaźń.— Kto wie? — zaśmiał się Masmoudi lekko, otwierając drzwii wprowadzając ją do środka.Wnętrze umeblowane było wygodnie i nic poza tym.Pokójżołnierza: stół, krzesła, duży dywan ze stosem poduszek, półkiwypełnione książkami.Zamykając drzwi, odebrał jej torebkę i rzucił na krzesło.Niemogła nic zrobić.Objął ją w pasie od tyłu i przycisnął do siebie.A potem pchnął nagle na podłogę, przytrzymał mocno jedną rękąi podwinąwszy burnus, wsadził drugą dłoń pod spódnicę.— I cóż my tu mamy? — zapytał, wskazując na nóż.Oderwał go brutalnie, rozrywając plaster, tak że krzyknęłaz bólu.Nacisnął guzik i ostrze wyskoczyło na zewnątrz.— Och, zaiste prawdziwie głęboka dama, teraz to widzę —zaśmiał się głośno, po czym cisnął nożem w drzwi szafki.— Nie wiedziałam, czego się spodziewać — broniła się Simone.— Chciałam tylko czuć się bezpiecznie.Puścił ją; poły burnusa rozchyliły się, a podwinięty brzegspódnicy odkrył jej uda.Masmoudiemu zabłysły oczy.Przeciągnąłdłonią kolejno po obu jej udach i uśmiechnął się.— Wiesz co, kwiatuszku? Sprawisz mi wiele przyjemności.Poczuła słabość w żołądku — wzbierała w niej jakaś głęboka,instynktowna reakcja, gdy Masmoudi stanął nad nią, z rękami nabiodrach.— Tak, to prawdziwa okazja — powiedział.— I to wartaszampana.Poczekaj tutaj.Za chwilę wrócę.126Przeszedł na drugą stronę pokoju, otworzył żaluzjowe drzwi i zniknął.Simone podniosła się błyskawicznie i pobiegła za nim.Zajrzała przez szparę między żaluzjami do kuchni.Pułkownik otworzyłlodówkę i wyjął butelkę szampana.Simone odwróciła się szybko,poszła na palcach po swoją torebkę i wymknęła się na zewnątrz.Pobiegła ścieżką prowadzącą do bramy.Wokół panował spokój— żołnierze byli zapewne w swoich kwaterach z kobietami, alereflektory nadal uniemożliwiały bezpośrednie przejście przez dziedziniec.Zaczęła go obchodzić, trzymając się w cieniu, z kapturemnaciągniętym na twarz, ale ledwo zdążyła przejść na drugą stronęplacu i ukryć się w cieniu samochodów, drzwi domu Masmoudiegootworzyły się gwałtownie i pułkownik wybiegł na werandę.— Husseini! — wrzasnął.Simone wspięła się po kamiennych schodach na wyższy poziom,trzymając się tak blisko ściany, jak tylko mogła.W górze panowałykompletne ciemności, a gdy spojrzała w dół, zobaczyła sierżantaHusseiniego biegnącego przez dziedziniec.Był nagi do pasa i bezbutów.Zaczęła wchodzić po schodach, ostrożnie wyczuwając je w ciemnościach.Kiedy dotarła na następny poziom, hałas na dole wzmógłsię — na placu musiało być już przynajmniej z dwudziestu żołnierzy.A potem, ku jej przerażeniu, gdzieś wyżej ktoś zawołał coś poarabsku, włączył latarkę i zaczął schodzić w dół.Zbiegła najszybciej, jak to było możliwe, i przystanęła nanajniższym poziomie, gdyż zejście na dziedziniec równałoby sięschwytaniu.Obok niej biegła stalowa poręcz.Przewiesiła się przez nią,rozglądając z desperacją wokół, świadoma narastającego stukużołnierskich butów w górze, i nagle zauważyła dach ciężarówkiwystający z jakiejś szopy, nie więcej niż półtora metra niżej.Było to jedyne wyjście, bo kroki się zbliżały.Prześlizgnęła siępod poręczą, skoczyła na brezentowy dach, wczołgała pod stropszopy i znieruchomiała.Spojrzała na zegarek.Była prawie dziesiąta.Wyjęła ceskę z torebki i z palcem na spuście czekała, podczas gdyżołnierze biegali z tupotem po dziedzińcu, szukając jej wszędzie.127Była jedenasta, kiedy dali sobie wreszcie spokój, wpół do dwunastej, gdy mogła być tego pewna.Leżała czekając i słuchałaciszy, chcąc się przekonać o jej zupełności, aż wreszcie wyczołgałasię na zewnątrz i chwyciwszy za poręcz, wspięła się z powrotem naschody.Natychmiast ruszyła w górę.Czas był teraz najważniejszy, bo zdawała sobie sprawę, żeGrant i reszta, czekający na nią na plaży od dwóch godzin, musielijuż sobie wyobrażać najgorsze.Gdy dotarła na szczyt północnej ściany, lunął deszcz.Zawahała się chwilę, trzymając się cienia.Jakieś dwadzieścia metrów dalej była latarnia.Pod nią, kryjąc się w załomie muru, stałżołnierz.Drugiego strażnika niestety nie było widać, ale ponieważ należałodziałać szybko, Simone wyszła z cienia.Idąc rozpięła burnus, także rozsunął się na boki.Strażnik usłyszał jej kroki, oprzytomniał i chwycił za karabin.Zaraz jednak opuścił go, szeroko otwierając usta, gdy Simoneweszła w krąg światła.W powiewającym burnusie z kapturemi minisukience sprawiała doprawdy niezwykłe wrażenie.Powiedział coś po arabsku, a ona odparła po włosku:— Cześć, kochanie, masz może papierosa?Zawahał się, lecz po chwili wyjął paczkę z kieszeni bluzy
[ Pobierz całość w formacie PDF ]