[ Pobierz całość w formacie PDF ]
. Już jestem duży odparłem chłodno.Słony zmierzył mnie wzrokiem i wy-sunął szczękę.Dorównywałem mu wzrostem, choć on był szerszy o trzecią częśći tak masywny, że z łatwością można było obrysować na nim prostokąt.Mówca pokiwał głową, zatrzymał wzrok na mojej szarfie, która, choć lek-ko wystrzępiona na końcach po tym wszystkim, co przeszła, kłuła oczy błękitemmagów.Odgiął palcem skraj mej tuniki, spojrzał na tatuaż, który czekał na dopeł-nienie kolorem mistrza Kręgu, jakby chciał się upewnić, że on tam naprawdę jest.Widziałem, jak wzdycha głęboko, drapie się z zakłopotaniem w głowę, ściąga-jąc wargi.Wreszcie rozłożył bezradnie ręce i uśmiechnął się szeroko, choć niecokrzywo.Wyciągnął rękę, uścisnęliśmy sobie nadgarstki w geście pojednania i za-żyłości.Nigdy więcej nie wróciliśmy do tej sprawy.Rodzina, którą szliśmy odwiedzić, była jeszcze bardzo młoda według smo-czych wyobrażeń.Niespełna stulatki, beznadziejnie w sobie zakochani i wręcznieprzyzwoicie szczęśliwi.W miarę jak Mówca pakował mi do głowy ciągi zna-ków odczytywałem wieści o gospodarzach tego skrawka wyspy, po jakim właśniestąpaliśmy. On się nazywa Deszczowy Przybysz.Wylągł się akurat w trakcie najgorszejulewy, jaka kiedykolwiek nawiedziła ten rejon.Tak w każdym razie twierdzi Nu-rek.A jego żona to Skrzydlate Tchnienie Wiatru Kołyszące Liść.Po smoczemustrasznie długo się to wymawia.Nawet nie próbuję.Nazywam ją Skrzydlata a onasię nie gniewa.Stała siedziba Deszczowego Przybysza i Skrzydlatej bardzo przypominaławielkie gniazdo.Smoki co prawda potrafią spać byle gdzie, jeść byle co lub wcale,ale tak naprawdę lubią wygody.W obszernym skalnym zagłębieniu zgromadziłyogromną ilość gałązek, liści, trawy i pasm kory.Wszystko to było ugniecione i po-117splatane ze sobą tak, że tworzyło całkiem wygodny materac z bezpiecznym doł-kiem pośrodku.Na brzegu legowiska siedział Deszczowy Przybysz, czujnie nasta-wiając uszy.Głowę i skrzydła miał czarne jak sadza, lecz im niżej, tym bardziej tabarwa jaśniała, by wreszcie na końcach łap stać się szarością.Skrzydlata w pierw-szym momencie przedstawiała się jako niezgrabny kłąb biało-beżowego futra,zwinięty pośrodku gniazda.Potem uniosła głowę wąską i zgrabną w zarysie.Dotknęła Słonego nosem w geście powitania, następnie utkwiła we mnie spojrze-nie oczu jasno-czerwonych i przejrzystych jak porzeczkowe wino.Uśmiechnąłemsię, pamiętając, by nie pokazać przy tym zębów, co mogłoby zostać zle zrozu-miane.Deszczowy Przybysz rozdmuchał mi włosy.Powolnym ruchem położyłemmu rękę na nosie.Nie cofnął się.Poruszył tylko uchem w geście umiarkowanejsympatii.Skrzydlata podniosła się i dopiero teraz można było zobaczyć, jak bar-dzo jest ładna.Długołapa, puszysta, o szyi wygiętej we wdzięczny łuk.Pod jejbrzuchem, na grubej warstwie kłaczków wydartych z ciał rodziców, leżała naj-ważniejsza obecnie rzecz w ich życiu jajo.Wbrew mym wcześniejszym wy-obrażeniom nie było wcale duże.Miało wielkość i kształt melona.Pokryte jedno-licie zabarwioną żółtawą skorupą, która wyglądała przy tym na lekko chropawą,przypominało dziwny owoc.Wyciągnąłem szyję, przypatrując mu się oczami roz-szerzonymi z emocji.Więc tak wyglądała kolebka Liski? Z takiego łona wyszedłPożeracz Chmur? Jakże maleńkie musi być smocze dziecko upakowane w tę sko-rupę.I jakie to dziwne, że wyrośnie po latach na tak ogromne stworzenie, jak jegoojciec i matka.Tymczasem Słony zadzierał głowę, rozmawiając z Deszczowym Przybyszem.Gestykulował łagodnie, w pełni kontrolując każdy ruch.Uśmiechnął się raz, tylkona mgnienie oka odsłaniając zęby i natychmiast ściągnął wargi.Profesjonalista.Przestałem zwracać na niego uwagę.Krągły kształt leżący w smoczym gniezdzie,nakryty cieniem Skrzydlatej, przyciągał oko.Byłem ciekaw, jakiego koloru futer-ko będzie miał ten dzieciak, gdy wreszcie zdecyduje się wyjść na świat.Pomyśla-łem o Lisce, i o tym, jakie śliczne i miłe są smocze szczeniaki.Dzieci Aagodneji Skrzydlatej będą niemal idealnymi rówieśnikami.Lisce przybędzie nowa przy-jaciółka do zabawy
[ Pobierz całość w formacie PDF ]