[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Minęły jeszcze trzy dni.Langdon promieniał.ObserwującMuskwę, zbierał mnóstwo cennych wiadomości z życia niedzwiedzi,a zwłaszcza małych niedzwiadków.Raz po raz notował jakiś ciekawyszczegół.Psy uwiązano przy dość odległej kępie drzew i Muskwaswobodnie baraszkował po całym obozie.Nie próbował wcaleuciekać i przyzwyczaił się wkrótce do obecności Bruce a i Metoosina.Ale jedyną osobą, za którą biegał jak psiak, był Langdon.Rankiem ósmego dnia od walki z Tyrem Bruce i Metoosin,dosiadłszy koni i wziąwszy psy, ruszyli ku wschodniej dolinie.Brucemiał wrócić do obozu pod wieczór, a nazajutrz rano wraz zLangdonem rozpocząć w dolinie polowanie.Dzień zapowiadał się śliczny.Z północo-zachodu płynąłchłodny powiew.Około dziewiątej Langdon uwiązał Muskwę dodrzewa, osiodłał konia i ruszył do doliny.Nie myślał dziś o łowach.Odczuwał tylko radość konnej jazdy, wdychania wiatru i chłonięciawzrokiem wspaniałego piękna gór.Przebył trzy do czterech mil wciąż w kierunku północnym idotarł do rozległej niskiej przełęczy, która otwierała się na zachódwśród gór.Tu ogarnęła go ochota zobaczyć, co się dzieje w drugiejdolinie.Kolano nie dokuczało mu zbytnio, toteż skierował sięzygzakiem pod górę i po upływie pół godziny wierzchowiec doniósł goniemal do grzbietu przełęczy.Na koniec musiał stanąć.Szlak był zbyt stromy.Langdonzeskoczył z siodła i szedł dalej pieszo.Na szczycie znalazł się wśródpasma równinnej łąki, obrzeżonego z obu stron spękanymi muramiskał.O ćwierć mili łąka nagle przechodziła w zbocze, opadające kutej właśnie dolinie, którą Langdon chciał ujrzeć.Nieco za tą łąką otwierała się kotlina, o której istnieniuLangdon nie miał wcale pojęcia.Dopiero gdy dotarł do jej brzegów,zaraz padł plackiem na ziemię, nieruchomiejąc jak głaz.Po chwili zwolna uniósł głowę.W odległości stu metrów biło małe zródło, a wokół pasło sięstado kozic.Znajdowało się tam około trzydzieściorga zwierząt,przeważnie samek i kozląt.Kozły zdołał Langdon wśród stadawypatrzyć tylko dwa.Przez pół godziny leżał na mchu i obserwował je.Wreszcie jedna kozica z dwoma małymi podeszła ku ścianiegórskiej; inna poszła za nią.Sądząc, że całe stado już odchodzi,Langdon zerwał się szybko i co sił zaczął biec w jego stronę.Na chwilę kozice, kozły i kozlęta skamieniały, gdy się nagleukazał.Stanęły w pół drogi i patrzyły, jak gdyby nie mogły uciekać.Oprzytomniały dopiero, gdy był tuż.Wówczas w dzikiej panice stadoskoczyło ku najbliższym stokom.Kopyta zaczęły grać wśródrumowisk skalnych i w ciągu prawie pół godziny Langdon słyszałwśród turni i szczytów w górze głuchy łoskot strącanych przez niekamieni.Potem kozice stały się drobnymi, białymi punkcikami nagranicy nieba i gór.Langdon ruszył dalej.W chwilę potem zajrzał do drugiej doliny.Ale od wschodu szeroki blok skalny zasłaniał mu widok.Nie byłbardzo wysoki i Langdon zaczął się nań wspinać.Docierał już prawie do szczytu, gdy nagle potknął się nakamieniu i upadł.Padając uderzył z wielką siłą karabinem okamienny złom.Nie poniósł żadnego szwanku, poczuł tylko lekki ból w chorejnodze.Ale karabin znajdował się w opłakanym stanie: kolba pękłatuż przy cynglu, a nacisk ręki Langdona złamał ją całkowicie.Myśliwy nie martwił się zbytnio.W obozie miał dwa zapasowekarabiny.Tymczasem piął się dalej, aż dosięgnął gładkiej platformyobejmującej półkolem cypel piaskowca.W odległości stu stópprostopadła ściana skalna zamykała platformę.Na południe roztaczał się w dole cudowny widok na ogromnąpołać kraju w obramieniu łańcuchów górskich.Langdon siadł, zapalił fajkę i puszczając kłęby dymuprzygotowywał się do podziwiania wspaniałego krajobrazurozpościerającego się u jego stóp.Przez lornetkę mógł oglądaćogromne przestrzenie dziewiczej ziemi.O pół mili zaledwie dojrzał stado karibu.Powoli ciągnęły jedenza drugim przez dolinę ku zielonym zachodnim stokom.Dalej niecopochwycił błysk słońca na skrzydłach wielu śniegułek.Po pewnymczasie w odległości dobrych dwóch mil zobaczył owce pasące sięwśród skąpej zieleni zbocza.Zadał sobie w myśli pytanie, ile też równie żyznych dolin kryjąłańcuchy Gór Skalistych rozparte od morza do prerii na przestrzenitrzystu mil i od południa ku północy na przestrzeni tysiąca.Setki,nawet tysiące dolin zapewne! A każda cudowna dolina tworzyła nibyodrębny świat, żyła własnym życiem, kryła własne jeziora,strumienie i lasy, własne radości i tragedie.Ta, na którą patrzył, rozbrzmiewała tym samym cichympomrukiem wody i tchnęła tym samym ciepłem słonecznym co inne.A jednak było tu jednocześnie inne życie.Inne niedzwiedzienawiedzały te zbocza, które mógł mgliście rozróżnić gołym okiemdaleko na zachód i na północ.To było nowe państwo, pełne nowychobietnic i nowych tajemnic, i Langdon, urzeczony, zapomniał, żeczas płynie, zapomniał o głodzie.Zdawało mu się, że te setki czy tysiące dolin nie stracą dlańnigdy uroku, że zawsze będzie mógł błądzić w ich labiryncie i że wkażdej znajdzie odrębny czar, odrębne tajemnice, odrębne życie,które będzie chciał zgłębić.Były dla niego nieodgadnione.Były taktajemnicze i zagadkowe jak samo istnienie.Od setek lat trwał nad nimi pomruk wód, a one ukrywały sweskarby, dawały życie tysiącom istnień i żądały w zamian tysiącznejdaniny śmierci
[ Pobierz całość w formacie PDF ]