[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Serce Tynisy wywinęło kozła.–Rodzina Stenwolda?–Nie, próbowaliśmy, ale nikt się nie pojawił.Mam inną pewną nić, ale dam ci jejkoniec, gdy będziemy kwita.Ktoś delikatnie zapukał do drzwi.–Szefie – usłyszała Tynisa głos białoskórego olbrzyma.– Tam na dole coś się szykuje.–Zaraz zejdziemy – odpowiedział Sinon i wyślizgnąwszy się z łóżka, wdział ubranie.Tynisa zrobiła to samo, ale spojrzała przedtem na jego muskularne plecy, zanim okryłje tuniką.–Jaką robotę masz dla mnie? – zapytała.–To zależy od tego, jak rozwinie się ta sytuacja – powiedział, ale z jego tonuwywnioskowała, że mogą być kłopoty.Zastali wszystkich na dole gotowych już do akcji.Biały olbrzym krążył wśród nich, ustawiając ich i zamaszyście wymachując szponami.Tynisa pojęła nagle, że był skorpionem, wygnańcem z leżącej na południe od Helleronu pustyni Suchy Szpon.Nazywał się Akta Barik.–Wszyscy gotowi do wymarszu, szefie – stwierdził spokojnie, bardzo staranniewymawiając słowa, żeby uniknąć posądzenia o mamrotanie przez kły.– Dostałem właśniewiadomość.Ich człowiek jest w drodze.–O co chodzi? – zapytała Tynisa.–To tylko oficjalny sposób rozstrzygania sporów, żeby wszyscy mogli zobaczyć efekt.–Wygląda na to, że zadanie przerasta twoje draby – stwierdziła.–Sinon rzucił jej rozbawione spojrzenie.–Nie upieram się przy tym, że to jedyny sposób albo ostateczny.– Powiódł wzrokiem po swoich ludziach.– Wojownicy, nie przynieście mi wstydu.Chcę być z was dumny -powiedział twardo.Więcej się już nie odezwał.Gdy otworzono drzwi, na ulicę wyszło ośmioro ludzi, wśród których nie było ani Sinona, ani Barika.Na zewnątrz było pusto, przynajmniej przed oberżą.W bezpiecznej odległości po jej obu stronach stał gęsty tłum ludzi.–Czy Barik powiedział „ich człowiek"? – zapytała Tynisa.– Jeden człowiek? Sinon potwierdził.–Taka była umowa.–Ale… ośmiu na jednego?Rzucił jej spojrzenie, w którym niewiele było optymizmu, i podszedł do drzwi, żeby popatrzeć.W tłumie wszczął się ruch.Ludzie pospiesznie odsuwali się na boki.Nadchodził ktoś, komu drogę torowała sama wieść o jego nadejściu.Tynisa zobaczyła, że czekający na niego wojownicy Sinona ustawiali się w luźnym półokręgu.Zatrzymał się wreszcie przed tłumem – osobliwie odziany modliszowiec w zielonym kubraku z rozciętymi od łokci rękawami, przez które wyzierały kościane wyrostki przedramion.Wdział też ciemnozielone bryczesy i buty, a do piersi przypiął złotą broszę w kształcie miecza przecinającego okrąg, co wzbudziło w pamięci Tynisy jakieś echa.Nie miał rapiera, którego można by się spodziewać u fechmistrza modliszek.Zamiast niego na prawej dłoni nosił stalową rękawicę z półmetrowym ostrzem.Szedł równym, spokojnym krokiem, aż znalazł się w centrum półokręgu utworzonego przez wojowników Sinona.Zatrzymał się, opuścił ręce wzdłuż boków, zestawił stopy i lekko pochylił głowę.–Mistrz klingi – rozpoznała go wreszcie Tynisa.– Niewielu ich już chyba zostało.Sinon skwitował tę uwagę chrząknięciem, ale nie odezwał się ani słowem.Tynisajednak nadal nie rozumiała, jak jeden człowiek, choćby i mistrz klingi, mógł się spodziewać zwycięstwa w starciu z ośmioma ludźmi uzbrojonymi w krótkie kordy, maczugi i sztylety.Jeden z nich miał nawet włócznię.Ale spojrzawszy na nich, stwierdziła, że nie są przesadnie pewni siebie.Każdy czekał, aż pierwszy ruch zrobi ktoś inny.Nad tłumem zapadła łapczywa krwi cisza.Modliszowiec podciągnął w górę ramię z bronią i ułożył je w poprzek piersi.Wreszciepodniósł wzrok.Jeden z ludzi Sinona wydał dziki okrzyk i wszyscy jednocześnie skoczyli na modliszowca – uderzyli po dwu z trzech stron, a dwaj unieśli się w powietrze i runęli nań z góry.W następnym ułamku sekundy modliszka zniknął Tynisie z oczu – zareagował tak szybko, że nawet tego nie spostrzegła.Ale choć dziewczyna straciła go z oczu, dwaj napastnicy zwalili się już na plecy
[ Pobierz całość w formacie PDF ]