[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Ale warto było.Zaśmiała się.Usta miała niczym głęboką, czerwoną czeluść, otoczoną zębami jak odłamkami węgla.Robbie skrobał łyżką dno miski.—Muszę już iść — powiedział Sandy.— Przepraszam.Dziękuję za zupę i herbatę.— Był świadom udawanej grzeczności.Świadom, że okazywał przez to swoją słabość.Pobladł.Staruszka odsunęła się, aby go prze-puścić.TLR—Ja zostanę jeszcze — powiedział Robbie.— Mam sprawy do omówienia z ciocią.— Sięgnął po kolejnego papierosa.—Miło było panią poznać — powiedział Sandy do Kitty.—I ciebie też.— Zarechotała, znając prawdę.— Przychodź tu, jak tylko zechcesz.Sandy wyszedł na zewnątrz i odetchnął powietrzem nasyconym zapachem trawy.Pies wstał i znowu zaszczekał.Zignorował zwierzę.Jakiś mężczyzna obserwował go z drzwi innej przyczepy.Drapał się po siwej brodzie, jakby brał chłopca za potencjalny posiłek.Sandy, z bijącym sercem, odszedł odważnie.—Sandy!Odwrócił się i zobaczył, że Robbie biegnie w jego stronę niezdarnie, jakby nie biegał nigdy wcześniej w życiu.Sandy poczekał na niego.Ostatnie kilka jardów jego przyjaciel przeszedł, zaciągając się papierosem.Zatrzymał się przy koledze i spojrzał w dal.Wymamrotał coś, a potem spojrzał z powrotem w stronę obozowiska.—Obiecaj, że tego nie powiesz cioci Kitty — powtórzył.— Obiecaj, że nigdy nie powiesz jej, ani nikomu innemu.Sandy pokiwał głową.—Obiecaj — nalegał Robbie.—Obiecuję.—Dobra.— Wziął potężny oddech.Oczy miał takie same jak tamten kundel.— To słuchaj.Nie zabiliśmy tamtego psa.Żaden z nas nie miał odwagi.Posiedzieliśmy trochę w lesie, zapaliliśmy, a potem wróciliśmy do obozu i wszystkim opowiedzieliśmy naszą wersję.I że najlepiej będzie, jak się zaraz wyniesiemy.Wyjechaliśmy, żeby Kitty nie dowiedziała się, że te-go nie zrobiliśmy.To by ją zabiło i nas też, gdybyśmy się przyznali.Więc nie martw się tym, ani nic w tym rodzaju.— Położył delikatnie rękę Sandy’emu na ramieniu.Sandy skinął głową.Chciał coś powiedzieć, ale Robbie już zawrócił.— Do zobaczenia — zawołał.— Przyjdź do dworu.—Dobra — krzyknął Sandy.Odszedł, przekonany teraz, że Rian okłamała go na temat brata i ciotki.Nie chciał w to wierzyć, jednak dowody widział na własne oczy, tak samo jak krajobraz.Mógł je zaakceptować albo nie.Taka była rzeczywistość.Zmarszczył brwi.Chciał o coś zapytać ciotkę Kitty.O znaczenie swędzącego nosa.No, właśnie: co oznaczał swędzący nos?TLR3George Patterson zaryglował drzwi, spuścił roletę i zaczął liczyć drobne w kasie, kiedy ostre stukanie do drzwi dało mu znać, że jego kolega czeka, aby go wpuścić.Wyszedł zza lady, podszedł do drzwi, wyjrzał przez szybkę i z uśmiechem na twarzy odsunął zamek.—Cześć, George.Zapracowany jesteś?—Nie za bardzo, Matt.A ty?Matt Duncan podrapał się w policzek.Nie ogolił się tego dnia i zarost miał szary i twardy.—Pomalutku, George — odparł.— Tylko tyle wszyscy możemy zrobić, nie? Robić swoje.—Racja, Matt, święta racja.— Patterson ponownie zamknął drzwi i wprowadził tamtego na zaplecze, gdzie czasami strzygł klientów.— Wejdź, Matt.Znasz drogę.Zaraz do ciebie przyjdę.Wrócił do liczenia, a palce miał sprawne i szybkie.Obliczył dzienny utarg, zapisał wynik na kartce, kartkę i banknoty schował do kieszeni, zamknął kasę.Potem przeszedł powoli na zaplecze, otworzył kolejne drzwi i znalazł się w małym pokoju, wygodnie urządzonym.Matt Duncan otwierałwłaśnie puszkę piwa.—To święto w dzisiejszych czasach, móc wypić piwo wieczorem— powiedział, podając puszkę Pattersonowi.George Patterson usiadł.Wiedział, że z Matta Duncana potrafi być łaj-dak, ale był starym przyjacielem.Patterson nie miał zbyt wielu przyjaciół.Odrzucał zaproszenia, tak samo jak inni mężczyźni odmawiali zabawy ze swoimi dziećmi.Jednak Matta Duncana, starszego od niego o pięć lat, znałjeszcze ze szkoły.Dobrymi przyjaciółmi stali się zaledwie w ciągu ostatnich pięciu lat.Obaj mieli prawo narzekać na przeszłość i obaj cierpliwie wysłuchiwali skarg innych, o ile tamci im się odwzajemnili tym samym.Patterson patrzył, jak przebiegły, starszy jegomość sadowi się w zabytko-wym fotelu.W pokoju stały takie dwa, małe biurko i lodówka.Piwo trzymał w lodówce.Było schłodzone, a za sprawą bąbelków Patterson bekałbezgłośnie i często.Gazowane pioruństwo.Nie to samo, co w pubie.Póź-TLRniej pójdą do pubu, ale miło było wpierw posiedzieć i porozmawiać.—Zrobiło się dzisiaj burzowo — powiedział Matt Duncan.—Racja — odparł Patterson — ale czas się zrobił.Deszczu nie było od ładnych paru tygodni.Widziałem, jak wiatr pędził papierowe torby i śmieci, zupełnie jak osty na westernach!Obaj zaśmiali się, bo obaj gustowali w starych, kowbojskich filmach.Duncan lubił powieści o Dzikim Zachodzie, ale George Patterson uznawałje za banalne.Nie rozmawiali o tych książkach, żeby nie zacząć się kłócić.Nie mogli sobie nawzajem pozwolić, aby stracić tego drugiego, chociaż tak naprawdę nie wiedzieli dlaczego.—To było straszne.Złapał mnie deszcz, jak szedłem do bukmachera.—Wygrałeś coś dzisiaj, Matt?Duncan wykrzywił twarz z odrazą.— Ni cholery — odpowiedział.— Ale Dod Mathieson, facet, co to sra pieniędzmi, oczywiście wygrał.— Mówił z goryczą.Nie cierpiał tego człowieka, który wygrał.— Chciał-bym wiedzieć, jak udaje mu się tyle wygrywać, kiedy ja przegrywam.Chyba ma jakieś konszachty z kierownikiem punktu.Zawsze piją razem, chociaż dla mnie ten gnojek nigdy nie ma czasu.No, coś tam musi się dziać.Wierz mi na słowo.Patterson ze współczuciem pokiwał głową.Tak, świat wydawał się być okrutny dla Matta Duncana.To inni zawsze mieli lepiej.Tracisz syna, tra-cisz pracę.Straciłeś wszystko i stajesz się zgorzkniały.Patterson nie byłzgorzkniałą osobą, zupełnie nie.Raczej przepełniała go wina
[ Pobierz całość w formacie PDF ]