[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Że pod powierzchnią morza przeprowadzana jest pełna mobilizacja i że tym razem nasz zubożały arsenał ich nie zatrzyma.Wszystkie znaki wskazywały na bliskość śmierci.Może właśnie dlatego znów zająłem się żabolką, ponieważ i tak wszystko było bez znaczenia.Nawet nie zachowywałem środków ostrożności, żeby kryć się przed Batisem.Śmierć lada moment miała wylądować na naszej wyspie, nasza śmierć, i to był wystarczający powód, żeby ten człowiek zamknął się w swoim świecie.Tracił czas na zajęcia całkiem bezużyteczne, ale za to bardzo absorbujące.Uciekał od rzeczywistości, naprawiając drzwi lub przeliczając amunicję, jaka nam jeszcze została.Znał każdy pocisk z osobna, jak wieśniak swoje krowy, nawet nadawał im imiona.Najładniejsze kule – nie wiem, według jakiego kryterium odróżniał je od innych – odkładał na bok i zawijał w jedwabną chusteczkę.Odplątywał węzeł, żeby je ponownie przeliczyć.Przymykał wtedy oczy, dotykając każdej z nich palcem, jakby ciągle miał wątpliwości co do ich liczby.Wiedział, że jego drobiazgowość doprowadza mnie do białej gorączki.Żeby uniknąć spięć, lepiej było trzymać się z dala od latarni.Te przedłużające się chwile martwej ciszy wykorzystywałem, żeby się kochać z żabolką w domku meteorologa, a często kryjąc się w lesie, na wypadek, gdyby Batís nagle się pojawił.W ciągu tych dni powolnej agonii moje kontakty z Batisem były raczej sporadyczne.Gorzej – atmosfera w latarni zrobiła się napięta.Problemem było nie to, co zostało powiedziane, ale niedomówienia.Tamci jeszcze się nie śpieszyli z naszą egzekucją, a ja musiałem zająć czymś swój umysł.Wtedy przypomniałem sobie o książce Frazera.– Nie wie pan, gdzie jest książka Frazera? Od kilku dni jej szukam i nigdzie nie widzę.– Książka? Jaka książka? Nie czytam żadnych książek.To zajęcie dla mnichów.Nie wierzyłem w ani jedno jego słowo.Dlaczego kłamał? Aż taką żywił do mnie niechęć, żeby mi odmawiać filozoficznej lektury? Batís, który potrafił być na swój sposób dyplomatą, zmierzył mnie krytycznym spojrzeniem, nie podnosząc się z krzesła.– Książek się panu zachciewa? Rozrywki? Jest pan młody.Może powinniśmy panu złapać jakąś żywą żabolkę.Towarzyszyła tym słowom niemiła ironia.Podejrzewał coś? Raczej nie.Chciał tylko zakpić sobie z mojej wrażliwości.W ten sposób dawał mi również do zrozumienia, żebym się zbierał, żebym wyszedł z mieszkania, bo właśnie chciał się kochać z gadziną.Nie miałem ochoty wychodzić.– Ostatnia rzecz, jaką dałoby się zarzucić tej wyspie – odciąłem się – to nuda.Dlaczego nie chce pan jej docenić? Najprawdopodobniej mamy przed samym nosem rozwiązanie naszych problemów.Odpowiedział z sarkazmem:– Czyżby? – Potem skrzyżował ręce na piersiach, nastawiając się na słuchanie.– Proszę mnie więc oświecić.Jakie pan osiągnął sukcesy? Czego ją pan nauczył, jeśli można wiedzieć? Francuskiej gastronomii? Kaligrafii chińskiej? Czy poprzestał pan na żonglowaniu czterema polanami?Nie o to chodziło.Nie było ważne, czego my możemy ją nauczyć, ale czego mogliśmy się dowiedzieć od niej.Najbardziej frustrujące było to, że ciągle niczegośmy się nie nauczyli.Byliśmy jak pejzażyści, chcący namalować burzę za swoimi plecami.Wystarczyło tylko odwrócić głowę, nic więcej.Wszystkie oczy patrzą, tylko niektóre obserwują, a rzadko które widzą.Teraz patrzyłem na nią, szukając w niej człowieczeństwa, i odkryłem kobietę.Ani więcej, ani mniej, ani mniej, ani więcej.Mur obaliły błahostki: ona się uśmiecha; jest leworęczna; nie cierpi, kiedy ją śledzę i prześladuję; kuca, kiedy chce sikać.Jest kobietą, która podziela ten jakże europejski pogląd na temat cudzej śmieszności.To ja jestem śmieszny, kiedy ją osądzam według kryterium dziecka, które nie ma pojęcia o świecie dorosłych
[ Pobierz całość w formacie PDF ]