[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Wozny zostawił go samego.Nadeszła chwila ostateczna.Chciał zebrać myśli, lecz niemógł.Wszystkie nici myśli rwą się w mózgu wtedy przede wszystkim, kiedy człowieknajbardziej potrzebuje związania ich z bolesną rzeczywistością życia.Znalazł się tam właśnie,gdzie sędziowie naradzają się i skazują.Z bezmyślnym spokojem patrzył na tę izbę cichą istraszną, gdzie zdruzgotano tyle istnień, gdzie za chwilę będzie rozbrzmiewać jego nazwisko,a do której wprowadził go właśnie jego los.Patrzył na ściany, a potem spojrzał na siebiedziwiąc się, że to ten pokój właśnie, że to on sam tu jest we własnej osobie.Nie jadł od dwudziestu czterech godzin, umęczyła go droga w trzęsącym wózku, ale nieczuł tego; zdawało mu się, że w ogóle nic nie czuje.Wśród tego zamyślenia obrócił się i wzrok jego padł na mosiężną gałkę drzwioddzielających go od sali posiedzeń.Prawie że zapomniał o tych drzwiach.Spojrzenie, zrazuspokojne, zatrzymało się tam, na tej miedzianej gałce, i zmieniało się powoli, i napełniał jestrach coraz bardziej obłędny.Krople potu ściekały mu z włosów na skronie.W pewnej chwili uczynił ruch władczy i zbuntowany zarazem; ruch nie do opisania, którywyrazić ma i który tak świetnie wyraża: Do diabla, któż mnie właściwie do tego zmusza? Pózniej odwrócił się szybko, ujrzałprzed sobą drzwi, przez które wszedł tutaj, podszedł do nich, otworzył je i wyszedł.Był już zaprogiem tego pokoju; wyszedł na korytarz długi, wąski, przerywany schodkami idrzwiczkami, pełen zakrętów, tu i ówdzie oświetlony latarnią, przypominającą lampę przyłóżku chorego; na ten sam korytarz, którym przyszedł.Odetchnął i przez chwilę nasłuchiwał;żadnego szmeru, ani za nim, ani przed nim; zaczął uciekać, jakby go kto gonił.Kiedy minął już kilka zakrętów, zatrzymał się i znowu zaczął nasłuchiwać.Ta sama cisza iciemność dokoła.Zabrakło mu tchu, zachwiał się i oparł o ścianę.Od zimnego muru potzlodowaciał mu na czole; wyprostował się drżąc.Tak stojąc, sam w ciemnościach, drżąc z zimna, a może i z innej przyczyny, myślał.Myślał już przedtem całą noc i cały dzień, a teraz słyszał tylko wewnątrz głos wołający:Niestety!Tak minął kwadrans.Na koniec pochylił głowę, westchnął ciężko i boleśnie, opuścił ręce izawrócił.Szedł powoli, znękany.Można by pomyśleć, że ktoś go schwycił uciekającego iprowadzi siłą.Wszedł do izby narad.Pierwszą rzeczą, którą zobaczył, była gałka u drzwi.Ta gałka,okrągła, gładka, mosiężna, błyszczała przed nim niby jakaś gwiazda straszliwa.Patrzył na nią,jak owca patrzyłaby w oko tygrysa.Nie mógł od niej oderwać wzroku.Co pewien czas robił krok naprzód i zbliżał się do drzwi.Gdyby słuchał, usłyszałby jakiś pomieszany szmer hałas z sali sąsiedniej; ale nie słuchałi nie słyszał nic.129Nagle, sam nie wiedząc jak, znalazł się przy drzwiach, konwulsyjnie chwycił gałkę; drzwisię otworzyły.Był w sali posiedzeń.Miejsce, gdzie się tworzą przekonaniaUczynił krok naprzód, machinalnie zamknął drzwi i stanął patrząc na to, co widział przedsobą.Była to sala obszerna, zle oświetlona, to pełna wrzawy, to ponurego milczenia, w którejaparat procesu kryminalnego roztaczał się przed oczami tłumu z całą swą powagą,drobiazgową i posępną.W końcu sali, tam gdzie się znajdował, siedzieli sędziowie w wyszarzałych togach,roztargnieni, ogryzając paznokcie lub drzemiąc; w przeciwległym końcu obszarpana ciżba;adwokaci w przeróżnych postawach, żołnierze o obliczach uczciwych i bezwzględnych; stare,poplamione boazerie, brudny sufit, stoły pokryte pożółkłym zielonym suknem, drzwipoczernione od śladów rąk; na gwozdziach, wbitych w nitrowania, lampy jak wszynkowniach, więcej wydające dymu niż światła; na stołach świece łojowe w mosiężnychlichtarzach; wszędzie ciemno, brzydko, smutnie.Wszystko to jednak przejmowało zgrozą iposzanowaniem, bo czuć tu było wielką rzecz ludzką zwaną prawem i wielką rzecz boskązwaną sprawiedliwością.Nikt w tym tłumie nie zwrócił na niego uwagi.Wszystkie spojrzenia utkwione były wjeden przedmiot, w ławkę stojącą przy ścianie, przysuniętą do małych drzwiczek, na lewo odprzewodniczącego.Na tej ławce, na którą padało światło kilku świec, siedział człowiekmiędzy dwoma żandarmami.Był to właśnie ten człowiek.Nie szukał go, zobaczył natychmiast.Oczy jego padły na niego od razu, jakby zawczasuwiedziały, gdzie mają znalezć tę twarz.Zdawało mu się, że ujrzał siebie samego, podstarzałego, niezupełnie wprawdziepodobnego z twarzy, ale w tej samej postawie, ze zjeżonymi włosami, z dziką i niespokojnązrenicą, w swej bluzie, takiego, jakim był, kiedy wchodził do Digne, z wyrazem nienawiści wtwarzy, kryjąc w głębi duszy ohydny skarb strasznych myśli, które przez lat dziewiętnaściezbierał na więziennym bruku.Drżąc rzekł do siebie: O Boże! Czyż znów będę taki?Człowiek ten zdawał się mieć lat około sześćdziesięciu; miał w sobie coś szorstkiego,głupowatego i przerażonego.Na odgłos otwierających się drzwi usunięto się, by zrobić miejsce, przewodniczącyodwrócił głowę i domyślając się, że wchodzącym był pan mer z Montreuil-sur-mer, skłoniłmu się uprzejmie.Prokurator, który widział pana Madeleine w Montreuil-sur-mer, dokądnieraz powoływały go obowiązki urzędu, poznał go i także powitał.On ledwie to spostrzegł.Jak urzeczony, patrzył przed siebie.Sędziowie, pisarz, żandarmi, mnóstwo głów tak okrutnie ciekawych wszystko to widziałjuż raz przed dwudziestu siedmiu laty.Znowu spotyka te rzeczy złowrogie; stoją przed nim,ruchliwe, żywe; to prawdziwi żandarmi, prawdziwi sędziowie, prawdziwy tłum prawdziwychludzi z ciała i kości.Stało się; dokoła niego ukazały się i odżyły z całą strasznąrzeczywistością potworne widma przeszłości.Wszystko to czyhało na niego.Zgroza go przejęła, zamknął oczy i zawołał w najskrytszych głębiach swej duszy: Nigdy!130Dziwnie tragiczną igraszką losów, przywodzącą go do szaleństwa.drugi on stał przed nim.Wszyscy nazywali sądzonego Janem Valjean
[ Pobierz całość w formacie PDF ]