[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Miarowo, spokojnie rozjaśniał się i przygasał.Ledwiedosłyszalny, stłumiony huk jakiejś potęgi powtarzał się rytmiczniei zbliżał się, zwalając się na coś bezmiernym ciężarem.Otchłańżyła tym tętnem.Smugi ogniowe przewijały się jak węże, pisząctajemne znaki w niezmierzonych głębokościach pomroki.Wiły się,okrążały, opasywały, opętywały.Zerwała się, coś ją podniosło imocno postawiło na nogach.Brauning przenikliwie trzasnął opodłogę: W fioletowym świetle wszystko wokoło było łagodnieprzyćmione.Zegar w sąsiednim pokoju poważnie, z zastanowieniemwybijał godzinę - dwa.cztery.siedem, osiem.Ciężkoprzytłoczyła ją cisza po ostatnim uderzeniu.Wpełzała do gabinetu,zasłała wszystko szczelnie, wypełniła pokój aż do sufitu.Tagodzina.Może to już ona?! Serce utknęło, stanęło.Zimno wmózgu.Nie! Załomotało serce mocno, głośno.Skradając się na palcach,ostrożnie, cierpnąc za każdym skrzypnięciem posadzki, posuwała sięze strachem, wychyliła się za próg, zajrzała - nic.Przesunęła sięprzez ciemny salonik i przyłożyła ucho do drzwi od przedpokoju.Wciszy wisiała jakaś grozba, bliska, tuż-tuż, niemal obecna.Przenikła przez ścianę i już weszła do jej domu.Wraz z zimnem,ciągnącym przez szparę, niepokój przepchał się przez zamkniętedrzwi i przeszywał ją dreszczem.W strachu przed tajemnym i nieznanym, wbrew swej woli, jakzmuszona, drżącymi rękami ostrożnie naciska klamkę.Cichoustąpiły, odemknęły się drzwi.W ciemnym, zimnym przedpokojudziwnie, jakby daleko, jarzyła się iskierka światła w dziurce odklucza.Ta chłodem ziejąca pustka przejęła ją trwogą.Bała sięujrzeć tu coś strasznego.Coś się czai za drzwiami i lada chwilatu będzie, przewlecze się przez dziurkę od klucza za nitkąświatła, które przeszywa ciemności.Przeciśnie się przez zamkniętedrzwi i niepostrzeżenie przepełznie przez przedpokój, dotknie jejczymś niewypowiedzianie śliskim i chłodnym.Jest to niepojęte, aleznajome.Ohydna zmora, która ją dręczy po nocach, po raz pierwszynawiedza ją na jawie, złowrogo i bezczelnie.Coś w rodzajuolbrzymiej ropuchy oplecie ją lepkimi łapami, uwiesi się na niej,zacięży, obali ją, przygniecie.Nogi uginały się pod nią, niemiała sił odejść stąd, uciec.Jak we śnie, tak i teraz poprzezstrach, wstyd i wstręt przebijała się ostra, nieprzezwyciężonaciekawość.To ona trzyma ją u drzwi; oderwać się nie może, bo obieręce zacisnęły się na zimnej, brązowej klamce.Ogląda się w głąbmieszkania, jak za ratunkiem, choć wie, że nikogo tam nie ma.Przez ciemny salonik, jakby w dużej odległości, widzi skrawekswojego gabinetu.Ach, gdybyż mogła tam wrócić! Aagodne światłopada na dywan zielony jak łąka.Już wie, co będzie dalej,zapomniała o strachu, uśmiecha się.Na łączkę wpadają chłopcykarzełki.Rozbiegają się gromadą, szybko śmigając białymikolaneczkami, jedni w czarnych koszulkach, drudzy w żółtych.Ustawiają się sprawnie i zaczyna się śliczna zabawa.Lata wpowietrzu, odbija się i wraca piłeczka mała jak orzeszek.Migają imącą się w oczach liliputy footbaliści.Przelatują po łące, to tu,to tam, skupiają się, przewracają w zażartej walce.Zwycięstwo sięważy; z naprężeniem patrzy na te zawody, a całą duszą trzyma zżółtymi, choć wszyscy oni to chłopaczki kochane i śliczne.Widzikażdą twarzyczkę, czerwone to, rozkrzyczane, aż tu do niejdochodzi nieustający pisk.Wtem rozlega się głuchy, rytmicznygrzmot, nadchodzi szybko, wstrząsa całym domem.Zbliża się cośokropnego, groza wisi nad chłopaczkami, ona to wie, wie! Ale niemoże pobiec ich ostrzec, nie może zawołać.Już!.Straszliwa,wielka na cały dywan bosa stopa na sekundę zawisła nad zabawą izakryła, zmiażdżyła wszystko.Olbrzym poszedł dalej, cichniegłuchy grzmot jego kroków.Drży cała - niepodobna spojrzeć w tomiejsce.Przenikliwy dzwonek.Jak szybką okrągłą piłą tartaku kraje jejmózg, długo, długo, jeszcze.Któż tak śmie? Na to dzwonienieodpowiada jak do akordu jakiś ton jej serca.Serce tłucze się,leci, dzwoni, boli.Ocknęła się, zerwała z otomany, pobiegła dodrzwi.I jak przed chwilą przez sen, tak i teraz nadsłuchuje i boisię.Za drzwiami cisza.Jak wówczas nikłe pasemko światła, chłód iciemności.Oburzona natarczywym, niedopuszczalnym dzwonieniempostanowiła nie otwierać.Zresztą zbyt się lęka.Bóg wie, kto tomoże być.Czuła nieomylnie, najwyrazniej, że za drzwiami ktośstoi.Już nie dzwoni, czeka cicho, nadsłuchuje.Znika pasemkoświatła i znowu jest na swoim miejscu.Słychać czyjś oddech.Napalcach przechodzi przez przedpokój, opiera czoło o zimne drzwi.Jest.Jest.Jest! Przez głowę przelatują nieprawdopodobneprzypuszczenia, wizje fantastyczne.Serce zamiera i rusza w skok.Strach i niezwalczona ciekawość.Nie wiadomo kiedy i jakszczęknęła zasuwa.W jednej chwili stanęła z nim twarzą w twarz.Zdumienie, ulga, rozczarowanie.Nagły, niespodziewany gniew.Wybuchł, zanim zdołała się opamiętać.- To pan!? Co za dobijanie się? Dlaczego pan tak strasznie dzwoni?Trzeba się trochę liczyć z ludzkimi nerwami - jestem sama wdomu.- Ależ ja zupełnie nie dzwoniłem! Dopierom się namyślał, bo niechciałem przeszkadzać.Jeżeli pani.- Po co to kłamstwo? Doprawdy, osobliwy z pana człowiek, dotąd mitrzeszczy w głowie pańskie dzwonienie, a pan się wypiera w żyweoczy.Jakże tak można?Patrzą sobie z bliska prosto w oczy.Oboje są zdumieni.Marekwyrwał się z oszołomienia, już stłumił w sobie złość i hardość,które wybuchły w nim na to bezczelne wpieranie.Jeszcze nierozumiał, ale wiedział, że niepodobna uczynić tego, co należało,czyli obrazić się i odejść.Za wszelką cenę trzeba ją uspokoić,nie wolno mu jej opuścić.- Pani się zaziębi na mrozie, proszę.Odeszła od progu, nie oglądając się, nie zapraszając go ani jednymsłowem.Wszedł, zamknął za sobą drzwi, zdjął futro.Zaczekałchwilę i, zdobywając się z wysiłkiem na odwagę, z zamętem w głowiewsunął się do ciemnego saloniku.Pani Goślicka nie dawała znakużycia.Stanął na progu gabinetu.Siedziała skulona bez ruchu,zasłoniwszy twarz rękami.Oddychała porywczo, drgała, lada chwilazaniesie się od płaczu.Niepodobna było wszczynać towarzyskichwstępów, przepraszać, zagadywać.Trzeba tu było coś przełamać,natychmiast zdobyć się na rzecz stanowczą, odważnie i nieomylnie.W łagodnym fioletowym zmierzchu zaczynało wszystko kołować się,wznosić i opadać.Bez jednego słowa uklęknie przed nią i odejmiejej ręce od twarzy, zajrzy jej w oczy z bliska, do dna duszy.Ruszył od progu i już za pierwszym krokiem uleciało natchnienie.Zrobiło się zimno, strasznie i pusto.Na zielonkawym dywanie, tużu jej stóp, leżał brauning, mały, nieznaczny wykrawek żelaza.Wjednej chwili rozrósł się we wszystkie strony, zolbrzymiał,wypełnił cały pokój, zaciężył.Teraz zrozumiał.Zastał ją w takiejchwili.Właśnie w takiej chwili.I znowu, jak za nagłymuderzeniem wichru, poniosło go natchnienie.Dobrze, snadz tak byćmusi.Można i tak! Wszystko jedno, byleby i on w sekundę po niej ujej stóp.Co znaczy głupie, długie życie? Cud jednej chwili, apotem.Na wieki!Siedziała nieruchoma, z twarzą ukrytą w dłoniach, z łokciamiwspartymi na kolanach.Czas płynął.Do bólu, do niezniesieniawzmagało się w nim napięcie oczekiwania na jej pierwsze słowo.Taktrwało nie do pojęcia długo.Znajdował się jakby w pustce
[ Pobierz całość w formacie PDF ]