[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Jak to wówczas dorożkadudniła w pustych ulicach kieleckich, jakie dziwne wywoływałaecha i wrzaski między ścianami starych kamienic! Sama jazda kole-ją była to już czynność co się zowie.Pod sekretem mówiąc, przecieto pierwszy raz jechałam wówczas koleją żelazną.Pierwszy raz -i prosto w świat! Nie zmrużyłam oka, tylko z głową wspartą o deskiwagonu marzyłam bojazliwie o życiu.Tyle akurat o nim wiedzia-łam, co człowiek idący do lekarza pod naciskiem nękających goa zagadkowych cierpień.Jak on nic nie wie o istocie samej choroby,nie rozumie, co ona jest, co z niej może wyniknąć, dokąd rzuci jegociało, losy, myśli.uczucia - i tylko marzy ostrymi a przebiegłymiwiedzeniami, usiłując wszystko zrozumieć - tak samo ja wtedy.Waliłam w życie z kapitałem składającym się z biletu kolejowego,z tobołka rzeczy, pięciu złotówek grosza gotowego , no i z telegra-mu pani W.Za sobą zostawiałam dwu braci, ciotkę Ludwikę, która(w braku kogoś bardziej odpowiedniego) zastąpiła mi matkę, gdym uczęszczała do gimnazjum, która dzieliła się ze mną małym ka-wałeczkiem swego chleba - i chyba nic więcej.Ach nie, nie nicwięcej ! Kochałam Kielce, różne tam osoby, braci, Wacka i Henryka,Dąbrowskich, Multanowiczów, Karezówkę, Kadzielnię i tak w ogólewszystkich.W tych latach tak łatwo człowiek właśnie wszystko mi-łuje! Cóż dopiero Kielce! Tej nocy w wagonie było mi tak żal! Kołauderzające o szyny wołały na mnie okrutnymi słowami.Zgrzyty ichkruszyły mą wolę i siłę na jakąś mgłę trwogi.Przypominam sobiete chwile przestrachu, kiedy nim jak płomieniem objęta postanowi-łam wysiąść na pierwszej stacji i wrócić.Wrócić, wrócić! Ale wagon142Ludzie Bezdomnimój rwał w nocy jesiennej wskroś jakichś miejscowości ponurychi żelazną, dziką mocą swoją precz mię unosił od wszystkiego, comczule kochała.Zresztą, czyż mogłam? Wrócić do biednej ciotkiutrzymującej stancję uczniowską? Mieszkać znowu w nędznej,ciemnej i ciasnej izdebce! Sypiać na starej kanapie, wśród zaduchusosów, wśród wiecznego deficytu ciotczynego, trosk o masło i żalówna drożyznę kartofli, ach, i wśród afektów ósmoklasistów, zepsu-tych, niemądrych i rozpróżniaczonych; Nie mogłam, żadną miarąnie mogłam.Zresztą musiałam przecie, według ślubu tak solennie złożonegou świętej Trójcy, przygotować drogi dla Wacława, który był wówczasw siódmej klasie, pomagać Henrykowi.Dawne, dawne dzieje.Ranek dnia przy końcu jesieni, ranek chory i jakby spłakany,gdy drżąca z zimna i (powiedzmy szczerze, co tam!) - ze strachu,trzęsłam się jednokonną dryndulą do pani W.Przybywam, trafiamna tę uliczkę Bednarską, co niby jakaś figura czy bestia wiła sięw moich uczuciach - i wkrótce idziemy we dwie z panią Celiną doPredygierów.Mijam ulice, które pierwszy raz widziane w taki dzień(przez oczy struchlałe z niedołęstwa) są zimne, obmokłe, niegoś-cinne, niby owa skorupa , w której pływa jakiś płaz.WchodzimyZmierzone jak łokciem okiem lokajskim, wyczekujemy w pysznymgabinecie.Po długim udręczeniu słyszę wreszcie jedwabny szelestsukien.Ach, ten jedwabny szelest sukien.Ukazuje się pani Predygierowa.Nos wprawdzie żydowski, ale zato spojrzenie arystokratyczne, całkowicie według wzorów sarma-ckich.Mówimy o mnie, o moim patencie, o tym, co mam wykła-dać Wandzie, mojej przyszłej uczennicy, wreszcie przerzucamy sięmimo woli z języka polskiego we francuski.Koniec końców - pyta-nie: ile żądam miesięcznej pensji? Minuta wahania się.Pózniej ja,kielczanka, zdobywam się na heroizm i własnym uszom nie wierzącwygłaszam maksymalną cyfrę, jaka kiedykolwiek powstała w mojejimaginacji: piętnaście rubli.143Stefan %7łeromskiPokój osobny, utrzymanie całkowite i piętnaście rubli miesięcz-nie! Czy słyszycie wy, które oświecacie głupie dzieci między rogat-kami biskupiej stolicy?Pani Predygierowa nie tylko się zgadza, ale z chęcią.Tej samejnocy już spałam w zacisznym pokoiku od ulicy Długiej.Niech bę-dzie błogosławiony rok, który tam przeżyłam! Nie znająca Warszawytak dalece, że mogłam pod tym względem z artyzmem reprezen-tować cielę (gdyby Warszawę porównać do wrót malowanych),wzorowo siedziałam w domu, pracowałam nad Wandą i czytałam. Biblioteka pana Predygiera stała przede mną otworem.Nigdyw życiu, ani przedtem, ani potem tyle książek nie wchłonęłam.Czegóż to wówczas nie miałam w ręku! Ale co tam! Byłam wówczasdobra jak cukier lodowaty. W tym rzecz! - jak mówił zacny panMultanowicz.Kochałam Wandzię, moją uczennicę, kochałam jąszczerze jak rodzoną młodszą siostrzyczkę
[ Pobierz całość w formacie PDF ]