[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Teraz brzmi to trochę teatralnie, lecz wówczas myślałem tak zupełnieserio.- Nie mam względem ciebie bynajmniej takich zamiarów - odpowiedział mójdziadek.- A choć czuję pokusę, by się z tobą posprzeczać co do stanowiskaopartego na fałszywym założeniu moralnym, zadowolę się jednak uwagą, żedobrze byś zrobił trzymając na wodzy swą porywczość, póki nie zajdziepotrzeba jej użycia.Rzucił w bok bystre spojrzenie.- Widzę, że ruszamy w drogę.Muszę na razie cię pożegnać, mości Robercie.Moją powinnością jest tutaj służyć za pilota.Podniósł do ust mały, srebrny gwizdek, na którego przenikliwy dzwięknadbiegło kilku z załogi.- Idziemy, idziemy, kapitanie! - pierwszy odezwał się Bones.- Co jaśniepan przykaże?- Wezcie tego biedaka - mówiąc to Murray wskazał na bezwładne cielskoCorlaera - i zanieście go do jednej z kajut.Obchodzcie się z nimuprzejmie.Rozkażcie temu małemu Irlandczykowi.Jakże mu na imię?.Aha,Darby!.Rozkażcie Darby'emu, by go pielęgnował i przynosił mu, copotrzeba.Ten oto panicz - tu wskazał na mnie - jest, panie Bonesie, moimwnukiem.Być może, kiedyś będzie on po mnie dowodził "Królem Jakubem",jakkolwiek dotychczas przebywa wśród nas nie z własnej woli.Winien on tumieć zupełną swobodę, chyba że będzie przedsiębrał cokolwiek na nasząniekorzyść.Bądz waćpan łaskaw powtórzyć to podwładnym.- Cudaczna to jakaś śpiewka! - burknął Bones.- Czy to przyjaciel, czywróg, kapitanie?- Rozumne pytanie! - odpowiedział mój dziadek.- Moglibyście uważać go zawroga, z którym obchodzić się należy jak z przyjacielem.- Bodajem pękł, jeżeli potrafię się w tym doszukać choć szczypty rozsądku- stwierdził Bones.- Ale to pańskie słowa, kapitanie.- Jota w jotę - rzekł dziadek, po czym zwrócił się do mnie: - Nie krępujsię, Robercie; już tam czeka łóżko na ciebie.A może wolisz zostać napokładzie i zaznajomić się nieco z żeglarstwem?Rzuciłem spojrzenie w stronę rufy, gdzie widać było światła Nowego Jorku,tak nikłe, tak rozproszone, tak już odległe.- Pójdę na dół i zaopiekuję się Piotrem - zadecydowałem.- Jak wolisz - odpowiedział mój sławetny krewniak i oddalił się.- Ruszcie kikutami, wszawe gamonie! - huknął Bones na swoich ludzi.-Podzwignijcie tego wieloryba lądowego.bodajem sczezł, jeżelim kiedywidział tak potworną kupę ludzkiego mięsa! Powinniśmy go zawiezć na morzepołudniowe i sprzedać kanibalom - taki byłby tylko z niego pożytek.Chodzno, młody paniczu; możesz być sobie siostrzeńcem kapitana czy bękartem, czyjak on cię tam nazwał, lecz na statku każdy musi pracować.Pomóż namprzenieść tę baryłę.Usłuchałem go w milczeniu, inni tymczasem klęli i złorzeczyli znieopisaną wprost potoczystością.To było towarzystwo! Gdy nie czuliobecności Murraya, nie poczuwali się do żadnej karności, nie przyjmowaliżadnego karcenia.Widocznie zarówno nienawidzili, jak obawiali się tegoczłowieka; nie mogłem się nadziwić, z jaką pewnością siebie panował on nadich namiętnościami.Gdyby tylko raz udało im się otrząsnąć z magnetycznegouroku jego osoby i wpływu jego szatańskiej przewagi, staliby się, każdy nawłasną rękę, roznosicielami podłości i przewrotności.Zadrżałem.Ucieszyłemsię przyćmionym blaskiem lampy kajutowej, gdyśmy przytargali bezwładnecielsko Piotra na dość wąski drewniany tapczan; jeszcze bardziej sięucieszyłem, gdy wszyscy wyszli zostawiając mnie sam na sam z Holendrem.Przez okienko kajuty widać było światełka Nowego Jorku mrugające do mniena pożegnanie.Byłem tak strwożony jak dziecko po raz pierwszy pozostawionesamo sobie w ciemności.VNa bryguObudziłem się z uczuciem dziwnego ukojenia, gdy po mej twarzy prześliznąłsię promień słoneczny wdzierający się poprzez grubą, zieloną szybę oknakajuty.Za obiciem, tuż przy mym boku, piskały myszki: belki i deskikadłuba okrętowego trzeszczały i skrzypiały jękliwie, słychać było łagodnesyczenie wody prutej żelazem - bryg swobodnie kołysał się na goniących zanim falach.Corlaer, śmiertelnie wyczerpany, spał jeszcze, bardzo mi więc na serculeżało, by go nie obudzić, gdy zsunąłem się na podłogę.Po chwili otwarłemdrzwi i wszedłem do głównej kajuty.Zastałem w niej jedynie Darby'ego,który siedział w kucki na stołku pod oknem rufy, przyglądając się białejsmudze piany sunącej za brygiem.Usłyszawszy, jak za sobą zamykałem drzwi,natychmiast się obrócił i stanął zwinnie na nogach, jak gdyby już od dawnabywał na morzu.- O, panie Bob - odezwał się - myślałem, że się pan nigdy nie obudzi
[ Pobierz całość w formacie PDF ]