[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Wiedziałam, że Robert Greenstein poświęci mi wiele godzin, zanim jeszcze moja sprawa trafi dosądu.W jego kancelarii nie było ani oranżerii, ani szefa kuchni, a pan mecenas jadł sałatkę z kurczęcia zpapierowej torebki, siedząc przy swoim biurku.Parę razy i ja z nim jadłam.Bob Greenstein był szanowanym adwokatem, specjalistą od spraw karnych i te dwadzieścia pięć ty-sięcy dolarów, które mu dał mój brat, było stanowczo za mało.Powiedziałam Jeffowi, że moglibyśmy pła-cić adwokatowi jedzeniem: przynosić mu lasagne na tackach foliowych jednorazowego użytku, zupę wglinianych naczyniach, nieudany placek ananasowy, bo warstwa owocowa ułożyła się na spodzie zamiastna wierzchu, i czekoladowo-orzechowe ciasto, które wciąż zalegało lady w naszej kuchni i wypełniało za-mrażalnik tak, że nie sposób było otworzyć drzwiczek, żeby nie wypadł stamtąd kawałek.Dajmy je więcadwokatowi, niech zje.- Resztę należności mi pani zapłaci, gdy sprzeda swoją historię w telewizji - powiedział Bob Green-stein.- Tak właśnie postąpiła moja klientka z północnej części stanu, dziewczyna, która zabiła ojca ze zło-ści, że zabronił jej wychodzić wieczorem z domu i krytykował jej kółko w nosie.- To nie wchodzi w rachubę - zapewniłam mecenasa, mając pełne usta jego sałatki z kurczęcia.Najbardziej lubiłam u mojego adwokata to, że nie starał się niczego tuszować, rozmawiał ze mnąnormalnie, bez przesadnej ostrożności, z jaką większość ludzi odnosiła się do sprawy śmierci mojej mamy,RLTbez względu na to, co myśleli o jej przyczynach.Nawet reporterzy, mówiąc o tym, przybierali ton pasującyraczej do domu pogrzebowego, choć to akurat można zrozumieć, bo przecież mówili o śmierci.- Wiem, że przeżywa pani teraz trudny okres, ale gdyby mogła mi pani poświęcić pół godziny.-Takie propozycje przekazywano mi za pośrednictwem automatycznej sekretarki w telefonie pani Forburg.-Zatroszczymy się o fryzurę i makijaż - zapewniała mnie asystentka reżysera pewnej stacji telewizyjnej -jeśli miałaby pani z tym jakieś trudności.Ale Bob nigdy nie zniżył głosu, nie pochylał się nade mną z troską w brązowych oczach czy zezmarszczonymi brwiami.Mego adwokata trudno byłoby nazwać przystojnym: niskiego wzrostu, przysa-dzisty, resztki włosów sczesywał na czoło, a tonsura na czubku głowy wyglądała jak narysowana ołów-kiem do brwi.Koszule ciasno opinały jego pokazny brzuch i nie odznaczały się zbyt świeżą bielą.W kan-celarii Boba czuło się dym cygar, ale z jakiegoś powodu nigdy nie palił w mojej obecności.Biurko miałwprawdzie mahoniowe, nie był to jednak antyk, tylko mebel stylizowany na coś, co mogłoby pochodzić zMonticello* albo z Mount Vernon**.Na blacie biurka widniały ślady zadrapań.Tu i ówdzie rzucały się woczy ubytki politury, jakby ktoś zbyt blisko trzymał zapalone cygaro i żar zniszczył fornir.Całą jednąścianę pokoju zajmowały szafki z segregatorami, ale widać nie wszystkie się tam mieściły, bo były takżeniedbale ustawione na szafkach.Z tyłu za fotelem mecenasa stał stolik, na którym spostrzegłam fotografiechłopca i dziewczynki w nieco sztywnych pozach.Przypominały szkolne portrety, ze sztucznym wiejskimpejzażem w tle.* Monticello - posiadłość i dom Thomasa Jeffersona, trzeciego prezydenta Stanów Zjednoczonych.** Mount Vernon - dom Jerzego Waszyngtona, pierwszego prezydenta Stanów Zjednoczonych.- %7łona? - spytałam, gdy po raz pierwszy usiadłam w fotelu naprzeciw mecenasa.- Odeszła - odparł.Dużą przyjemność sprawiała mi rozmowa z kimś, kto nie żądał wyjaśnień, nikogo nie obwiniał, niepsychologizował, ale mówiąc bez namaszczenia, dawał proste i jasne odpowiedzi z matematyczną niemalprecyzją: %7łona? Odeszła.Dla Boba Greensteina byłam klientką sprawą, problemem, przebiegiem zdarzeń,zadaniem do rozwiązania.I to mi się podobało.Poczułam wielką ulgę, że mogę przebywać z kimś, ktowcale nie pragnie poznać mojej duszy ani moich najgłębszych sekretów.Do kancelarii mecenasa Jeff zawoził mnie swoim jeepem.Jechaliśmy magistralą międzystanową domałego miasteczka, które wyrastało tuż za szosą, podobnie jak wszystkie inne miejscowości w tej okolicy.Pod estakadą widać było nędzne domki skupione po obu stronach.Takie same domki stały w centrum.A ztyłu za nimi usadowiły się wspaniałe wille należące do tych, którzy mają pieniądze i stanowisko.W póz-niejszych latach sporo podróżowałam; przekonałam się wtedy, że tak jest w każdym amerykańskim mie-ście, z wyjątkiem Nowego Jorku.RLTTylko tu, jak okiem sięgnąć, bogaci i biedni grają ze sobą w klasy.Park Avenue* tkwi z jednejstrony w latach osiemdziesiątych, a z drugiej w stu dwudziestych.Dzielnice Riverdale i południowyBronx dzieli bardzo wiele, choć są położone blisko siebie.* Park Avenue - aleja w Nowym Jorku, przy której stoją eleganckie domy mieszkalne i biurowce.Nie wiem, gdzie mieszkał Bob, mimo że miałam jego domowy telefon na wypadek, gdyby.nigdynie byłam do końca pewna, o jaki właściwie wypadek chodziło.Może o taką ewentualność, że w środkunocy zjawiłaby się u mnie policja albo że sędzia bez wyraznego powodu cofnąłby mi zwolnienie.Wyobra-żałam sobie, że mecenas mieszka byle jak i byle gdzie, podczas gdy jego żona i dzieci mieszkają w jednymz tych pięknych domów w stylu Tudorów niedaleko centrum.Bardzo podobne osiedle mamy także wLanghorne.Natomiast to, co o nim słyszałam, zasadniczo różniło się od moich wyobrażeń.Doszły mniebowiem słuchy, że mecenas Greenstein ma wspaniały nowoczesny dom na nieogrodzonym terenie, jakieśdwadzieścia pięć kilometrów stąd, że jest tam łazienka z jacuzzi i z widokiem na pobliskie lasy i że wie-czorami sporo się tam dzieje
[ Pobierz całość w formacie PDF ]