[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Właściwie nie musieli wiele walczyć.Spieszona szlachta rozsypała sięprzed nimi jak słomiana chatka pod dmuchnięciem baśniowego wilka.* * *Bogoria nie mógł wymagać od swoich więcej.Nikt by nie mógł.Pomimo zasieków i wilczych dołów pomorcka piechota trzymała się mocno.Zwarte,najeżone ostrzami kolumny uparcie brnęły przed siebie.Krok po kroku.Ramię przy ramieniu.%7łalnicka jazda przyskakiwała do nich i zaraz cofała, się w popłochu.Ale powracała.Pokażdym uderzeniu następowało kolejne, póki wreszcie kolczasta skorupa nie rozpadła się naczęści.Nie, Bogoria nie mógł powiedzieć, że wilczojarskim brakowało ducha, bo przecieżkurczyli się w każdym ataku, topnieli jak kropla wody, kiedy toczy się po płycie gorącegopieca.Weterani Surmistrza dobrze wyuczyli się rzemiosła, więc nic na tym polu nieprzychodziło łatwo.Ale żalnicka szlachta wciąż atakowała - z zaciekłością myśliwskich psów,które opadły niedzwiedzia i ze wszystkich stron będą szarpać mu boki, póki nie dobiorą się dogardła.Nie stracili ani jednej chorągwi.Bogoria nie oglądał ich od upadku Rdestnika, od owegosławetnego roku, kiedy wszystko się odmieniło tak bezpowrotnie, jakby świat był jedyniemalowidłem, skreślonym farbką w foliale i zmazanym spiesznie przez nieuważnego kopistę.Ateraz patrzył na te kraśno-srebrzyste szmaty - bo przecież nie były niczym innym, zaledwieodrobiną płótna, pokrytą barwnymi nićmi - i coś ściskało go w gardle.One również czekały,może jeszcze bardziej rozpaczliwie niż ludzie.I niszczały, ukryte gdzieś w lamusach i nastrychach starych dworów, pozaszywane w pierzynach, owinięte w woskowane płótno izakopane na skraju sadu, zamknięte w okutych skrzyniach i podróżnych petach.A dzisiajsłońce znów syciło wyblakłe kolory, litościwie wygładzało zetlałe blizny na tkaninie i wplatałosię złotem w grzywy kroczących lwów.Starzy ludzie mówili mu, że takie słońce, ostre i zarazem kojące, świeci jedynie nadpotem bitwy.I Bogoria wiedział, że nigdy już nie zaświeci mu tak jasno.Tak ostro, że możnatylko stracić rozum lub odbić ten blask ostrzem klingi i pobiec za nim przez pole.Tyle że w końcu przyszło uderzenie od tyłu.Nie spodziewali się go.On również się nie spodziewał.I kiedy patrzył na naostrzony klinpiechoty, rozdzierający jego formacje, Bogoria pojął, jak wiele błędów popełnił tego dnia.Aleto nie była jego bitwa.Nie on powinien stać tutaj, na wzgórzu na skraju lasu, pod cieniempojedynczego dębu.Owszem, potrafił łupić kupców i napadać na zbrojne staniczki Pomorców.Umiałby tygodniami wodzić tę armię po górach, kąsać ją, mamić i okradać.Ale to, co działo sięwłaśnie na płaskiej głębinie Gardła, okazało się zbyt trudne.Nie ogarniał tego.Z początkuwierzył, że rozumie wszystkie elementy i uda mu się ułożyć je w jeden spójny obraz.Lecz terazwidział, jak kolorowe figurki rozsypywały się, toczyły każda w swoją stronę.Po prostu niemyślał wystarczająco szybko.Zostawił sobie zaledwie pół tuzina przybocznych i kilku gońców do wysyłania rozkazów.Całą resztę natychmiast rzucił naprzód, naprzeciw tej kolumnie, która wychynęła spomiędzybagniska.Nie powstrzymał jej jednak.Jego ludzie odbili się od niej, a potem przez chwilę,która wydawała mu się długa jak całe życie, wszystko trwało w zawieszeniu.Wciąż miał nadzieję, że zdołają pozbierać się po ciosie i raz jeszcze przejść do ataku.Alenie.Któryś z koni drgnął, a może to jakiś piechur pierwszy nie wytrzymał naporu Pomorców.I nagle wszystko się skończyło.Zwierzęta i ludzie, przemieszani w jedno, rzucili się doucieczki.* * *Bogoria zobaczył, jak wielka wilczojarska chorągiew zachwiała się.Drzewce wysunęłosię z rąk chorążego, omsknęło po końskim boku.Przez chwilę wyglądało jak spłacheć trawy,tratowany końskimi kopytami.Lecz tutaj od dawna nie pozostało już ani jedno zielone zdzbło,wszystko zmiażdżono i urobiono w krwawą breję.Przegrali tę bitwę.Przegrali wszystko.Wiedział, że powinien zebrać resztki swoich ludzi i wyprowadzić ich na górskie ścieżki.Nieraz uciekał i nie upatrywał w tym żadnej hańby, żadnego uszczerbku, którego nie zdołałbyzałatać kolejnym rabunkiem albo jakimś innym szumnym, zuchwałym łotrostwem.Lecz teraznie chciał uchodzić, choć rozum buntował się w nim przeciwko temu, co zamierzał uczynić.Nie mógł czmychnąć ukradkiem, opuściwszy druhów, którzy przyszli tu za nim i na jegowezwanie.Nie dzisiaj.I nie stąd.Po prostu nie umiał patrzeć, jak dumne żalnickie lwy zdychają, rozdarte pod końskimikopytami i wdeptane w błoto.Wbił ostrogi w boki konia.Wierzchowiec kwiknął, zaskoczony bólem i poniósł go doprzodu.* * *W dole dowódca pikinierów dał znak i werblista - już trzeci, bo dwóch poprzednichwykruszyło się pomiędzy kolejnymi uderzeniami pałek - przyspieszył rytm melodii.Pomorzecobejrzał się przez ramię.Za nim formacja skurczyła się zaledwie do trzech szeregów,nierównych, poszarpanych, gdzieniegdzie prześwitujących pustką.Ale jego ludzie wciąż tamstali, choć sam nie pamiętał już, ile razy przyszło im stawiać czoło tej morderczej jezdzie iodpierać ją bez względu na koszty.Poczuł, jak zalewa go gorąca, zgoła niemęska duma.Utrzymali się.A teraz patrzył narebeliantów, którzy dostali się pomiędzy dwa zagony piechoty i wiedział, że zwycięstwo jesttuż-tuż.Nie dalej niż ostrza ich pik.- Jeszcze trochę, detyny! - zawołał, żeby dodać swoim ludziom sił.- Jeszcze kilka chwil.Poprzez bitewny huk nie mogli usłyszeć słów.Ale coś widać dostrzegli w jego twarzy, boodpowiedzieli mu wrzawą, upiornym wrzaskiem, który podniósł się nagle ze wszystkichgardeł.A wilcza melodia znów odezwała się w głębi bębna, wzywając do ataku.Ruszyli naprzód.Czartowskie żarna zaczęły na nowo mleć.Tak, tamci nadal się odgryzali.Obok niego jakiś dzieciak padł z rozpłatanym brzuchem,kiedy z bruzdy wychylił się ranny rebeliant i ciął go zdradziecko od dołu.Stary pikinier z całejsiły wyrżnął plugawca okutym tylcem w pierś i nie czekał nawet, aż jego usta podbiegną krwią.Nie musiał
[ Pobierz całość w formacie PDF ]