[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Przecież już noc.Uśmiecha się. Powiedzmy sobie szczerze, będzie bolało, ale mniej. Pochyla się nade mną, dotykakolana.Czekam naprężona, lecz ból nie objawia się z poprzednią mocą.Dłonieprzemieszczają się.I wtem straszliwe łupnięcie.Jęczę, wyrywam się. Jeszcze trochę, mojedziecko mówi łysy doktor.Dostrzegam, że stoi przy nim drugi, chudy, z długim nosem. Panie profesorze, to chyba. kończy zdanie półgłosem. Tak.Zgadza się. Aysy prostuje się pierwszy. No i już zagaduje do mnie zkłamliwym lekarskim uśmiechem. Tymczasem po wszystkim.Reszta jest.gipsem. Reszta jest milczeniem szepcę.Powiedziałabym mu, co myślę o takich uśmiechach, gdybym była silniejsza.Są dobre dlapółinteligentów. Ach, to i Szekspira znamy zmęczone spojrzenie, profesora. Oczywiście próbuję się odśmiechnąć.Słowa, które nic nie znaczą.W każdym razieulga.Coś się skończyło.Jakiś etap.Czekam.Profesor wychodzi.Z sąsiedniego pokoju płyną głosy.Podsłuchuję, staram się wyłapać treść, sedno.Toprzecież o mnie, myślę.Lecz przyjmuję to, jakby mówili o kimś zupełnie mi nie znanym iodległym.Rozumiem i nie rozumiem jednocześnie.Babcia pojawia się. Będziesz miała założony gips.Pan profesor mówi, że byłaś bardzo dzielna. Trzymaj się to znowu inny profesor, Rawski. Profesorów jak mrówków Jasne odpowiadam i jak on mrużę szelmowsko oko.Jeszcze nie wiem, jak się zachować w tej sytuacji, konkluduję.Wszystko nowe i straszne.Jadę znów korytarzem.Stara kobieta z bezwładnymi nogami zamieniła się w dziewczynę obladej twarzyczce.Leżąca odprowadza mnie wzrokiem, który nic nie wyraża.Może nawetmnie nie dostrzega, patrząc w ten sposób.Albo domyśla się, porównuje.Wszyscy ludziepodlegają tym samym prawom szczęść lub nieszczęść, dochodzę do wniosku.Wiek nie ma tuznaczenia.Cierpiący krzepią się innymi cierpiącymi.Pewno jeśli w ogóle pomyślała o mnie to próbowała sobie dopowiedzieć, co mi się stało.Podobnie robiłam ja w stosunku doinnych rozłożonych niefartem.Ale kolano mniej już boli.Jak dobrze.Na drzwiach napis GIPSOWNIA.A wewnątrz, w rogu, białe worki, stos rozbitychokładzin z gipsu o kształtach rąk i nóg.Pachnie kawą.Czekają na mnie dwaj umorusani na biało mężczyzni i znowu profesor.Jak on się tuznalazł? Nasza tancereczka lepiej się czuje, prawda? Aysy pan zdejmuje i przeciera okulary. Co mi jest, panie profesorze? O tym potem.Teraz gips.Kto to był Fidiasz? Rzezbiarz odpowiadam.Układają mnie na wysokim stole.Jaka ta cerata zimna O Boże, przecież do pasa nie mamnic na sobie Ca za wstyd! Ukradkiem dotykam.Majteczek mi na szczęście nie zdjęli.Gipsowanie trwa krótko.Właściwie nic nie czuję.Leżę spoglądając w sufit.Znowu cośkręcą, naciągają korbką druty.Moja noga z wolna zmienia pozycję.Unosi się. Boli? dociera do mnie głos profesora. Tylko trochę. Zaraz przestanie. Ręce mężczyzny pokrywającego moją kończynę białą mazią sąowłosione, potężne.Odkręcają po chwili druty. Konieczna obserwacja.Jeśli wylew wewnętrzny się sam nie wessie. szemrzą słowa.Profesor umył już ręce i przeszedł pod okno z wysokim lekarzem. Myśli pan profesor, że punkcja konieczna? pyta tamten. Przepraszam wyjmuje z50kieszeni kanapkę i zaczyna jeść.Co to punkcja? przebiega mi przez głowę.Kiedyś słyszałam już to słowo. Niech pan kolega zrobi sobie herbaty, odpocznie odzywa się profesor. Tak niemożna. Osiemnaście godzin jestem na nogach.Wczoraj ostry dyżur.Dzisiaj znowu urodzaj złamań. dzwięczą stłumione słowa tamtego.Urodzaj złamań, myślę.Jestem owoc.Dziwnie o tym mówią.Każdy zawód jest inny,oglądany z wewnątrz.Czy mogłabym zostać lekarką? Krew, operacje, a potem kanapka zserem przyrządzona przez żonę.(W moim przypadku przez anielsko dobrego męża,oczywiście.) Ten chudy doktor ma na pewno żonę, która czeka, dom, własne sprawy,kłopoty.Mogłabym mieć męża lekarza, ale sama na lekarkę się nie nadaję.Zemdlałabymchyba przy pierwszej operacji.A może jestem twardsza, niż myślę. Nie chcę leżeć w szpitalu oświadczam, gdy mnie znowu wiozą korytarzem. Będziesz tylko kilka dni.Na obserwacji babcia kroczy (właśnie kroczy) obok.Zostajenieco w tyle.Tak będzie wyglądał mój pogrzeb.Twarze wiozących mnie mężczyzn w białychkitlach nic nie wyrażają.Stwardnieli.Jestem dla nich jedną z wielu.Zaraz mnie położą,odejdą po kogoś innego. Babciu, naprawdę chcę do domu! szepcę, gdy wiozący mnie zatrzymują się obok łóżkana korytarzu. Na żadnej sali nie ma miejsc odpowiada, jakby miejsce, gdzie będę leżała, miałojakiekolwiek znaczenie.Rozgląda się.Pod ścianami korytarza, jeszcze trzech podobnych domnie delikwentów.Kobieta leżąca na najbliższym łóżku, unosi się i sięga po szklankę zkompotem.Pije obserwując nas uważnie.Ma obandażowaną szyję.Zwiatła rampy, sukces i naraz dno.Czy tak dzieje się w życiu zawsze? Jeszcze dzisiaj przyjdę babcia siada obok mnie i całuje. Przyniosę ci kompotu.Kompot? Po co jakiś kompot? myślę oszołomiona.Widocznie ludzie w szpitalachzawsze piją kompoty.Niech będzie. Bardzo proszę o kompot uśmiecham się.Wszystko, w czym się znalazłam tak niespodziewanie, wydaje mi się całkowiciepozbawione sensu.Chcę być sama i zebrać myśli, porozmawiać z księciem.Książę, jesteś tu?Dobrze.Ale kiedy babcia pójdzie, zasnę.Chcę bardzo zapomnieć.Porozmawiamy pózniej.Teraz nie mam sił.Najważniejsze, że kolano spokojne, tylko pulsuje w nim. Nic mnie już nie boli odpowiadam na zadane pytanie. Niech babcia idzie. Ogarnia mnie spokojna rezygnacja. A gdzie profesor Rawski? rozglądam się. Musiał iść.To jest.nie wpuścili go tutaj. Witolia podchodzi do przechodzącej siostry.Docierają do mnie słowa.Prosi, że gdyby zwolniło się miejsce na jakiejś sali, to wtedy.Dlaczego muszę koniecznie leżeć na sali? Dlaczego muszę w ogóle leżeć? Nachodzi mnierozpacz. Wcale nie płaczę ocieram oczy, gdyż babcia znowu przy mnie.%7łegna się.Odchodzi.Odprowadzam ją wzrokiem.Spoglądam jak tamta dziewczyna, spotkana na sąsiednim wózkuopodal gipsowni.Wcale nie! Tamta się gapiła.Po prostu wybałuszała gały! Książędochodzi niespodziewanie do głosu.Ty myślisz, jesteś w pełni świadoma, podsumowujesz! Ico mi to daje? wybucham.Co mam z tych podsumowań, rozmyślań? Lżej mi dzięki temu?A poza tym tamta dziewczyna myślała także.Czułam to.Wszystko kołysze się w moich oczach.Zasypiam.Mężczyzna po amputacji nogi, leżący dalej, jęczy nocą.Za to w ciągu dnia chichoczeprzed telewizorem, żartuje z przechodzącymi pielęgniarkami, dopomina się repety (teżwyraz!).Dzień tu lepszy od nocy inny.Zaczyna się o szóstej, od mierzenia gorączki.Zaraz51potem śniadanie.Poznaję odmienny świat.Z bliska mniej straszny.Moja korytarzowa sąsiadka, zwolenniczka kompotów, przychodzi do mnie i opowiada.Jest ze wsi.Niedawno wiatr rozerwał na strzępy nylon, jakim jej syn pokrył konstrukcjęinspektu. Mówiłam mu, błagałam, żeby nie żałował pieniędzy i poczekał raczej, aby pokryłwszystko szkłem, solidnie.A ten uparty jak kozioł.Wciąż swoje.Oszczędność.I wiatrprzyszedł nocą.Rano ino strzępy z worków zostały. Z jakich worków? pytam zdumiona. Bo z nylonowych worków po sztucznych nawozach brał materiał.Ciął worki i nylonowepłaty przybijał do ram.A jaki był pewny, jakby posiadł wszystkie rozumy.Chcieliśmyrankiem uratować resztę nylonu, co został na najwyższych ramach.Tom się wspięła podrabinie.Syn wlazł po płocie.Siedzimy na górze, odrywamy.Wiatr wieje.A tu nagle całakonstrukcja
[ Pobierz całość w formacie PDF ]