[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Gdy znalazł się na dziedzińcu, otoczyli go żołnierze.Wyprostowany, spokojny, wyglądał imponującomimo zniszczonego ubrania i tygodniowego zarostu.Regulamin więzienny nie pozwalał jednak nasprowadzenie cyrulika.Rad był, że skończyła się komedia procesu, zadawanie pytań, na które odpowiedz sama cisnęła się na usta, anie była przez sędziów uznana.- Broniłeś straconej sprawy - powiedział jeden z nich.- Nic nie bywa stracone - odparł patrząc prosto w oczy przeciwnika, który nie wytrzymał tego spojrzenia.Ksiądz stanął u jego boku, oficer rzucił komendę, zagrały bębny i ruszono w drogę.Siostry naturalnie nie dopuszczono w pobliże więznia, poszła więc do księdza, który miał mu udzielićostatniego błogosławieństwa.Chciała na niego patrzeć choć z daleka, jak inni widzowie tej tragedii, na tegobrata, z którego była tak dumna, a który teraz miał zaraz zginąć.Wciąż grały bębny, ale muzyka ta brzmiała żałobnie.Gdy orszak skręcił w ulicę wiodącą ku nadbrzeżu, Charette, pilnie wpatrzony w stojące po prawej stroniedomy, odliczył czwarty z brzegu i podniósł oczy ku oknu drugiego piętra.Stał tam człowiek z białą chustką wręku.Więzień pochylił głowę, wiedział, że w tej właśnie chwili człowiek z chustką swoim błogosławieństwemdaje mu wiatyk na ostatnią drogę.A droga długa, daleko jest bowiem od nadbrzeża Loary do placu Rolników, wyznaczonego na miejsceegzekucji.Towarzyszący więzniowi ksiądz jest bardziej zdenerwowany niż sam skazaniec, stara się jednakwspomóc go w tej najcięższej chwili, chwili śmierci.Głośno odmawia modlitwy, cytuje Ewangelię.Charette jest poważny i skupiony.Powtarza za księdzem słowa psalmu.Nie patrzy na nikogo.Ulice sązapchane milczącym tłumem.%7łandarmi na koniach torują drogę orszakowi.A długi to orszak! Przedstawicieleprawie wszystkich wojskowych formacji republikańskiej armii towarzyszą skazanemu.Wielki to zaprawdęzaszczyt, Republika wystąpiła godnie, by nadać tej egzekucji specjalnie uroczysty charakter.Nie karanobowiem śmiercią zwykłego przestępcy, lecz "Wielkiego Bryganta, króla Wandei".Plac jest rozległy, mało obudowany.Z trzech stron otacza go wojsko, z czwartej mur, zamykający ogrody, wnim kilkoro drzwi.Naprzeciw muru - pluton egzekucyjny, osiemnastu strzelców z bronią u nogi woczekiwaniu rozkazu.Na środku placu grupa generałów na koniach patrzy w ulicę, skąd wyłania się orszak.Biedny ksiądz Guibert ledwie trzyma się na nogach, i to Charette musi go uspokajać.- Sto razy patrzyłem śmierci w oczy - mówi.- Nigdy się nie bałem.A teraz, po raz ostatni.Jedne z drzwi w murze pomalowano na czerwono, więzień ma stanąć plecami do nich.Na ziemi obok bielejeświeżym drewnem otwarta trumna.Charette ściska księdza i ustawia się tak, jak mu kazano.Jest teraz zupełnie sam, z dala od innych, tylko ksiądzjeszcze przez chwilę mu towarzyszy.Skazaniec nie chce uklęknąć, nie zgadza się zginąć w pozycji pokonanego, nie pozwala też zawiązać sobieoczu.- Szaserzy - woła - gdy pochylę głowę, mierzcie prosto w serce.%7łołnierze prezentują broń, po czym znowu odzywają się bębny.Charette rozkłada ramiona i pochyla głowę.Salwa stłumiona warkotem bębnów ogłusza obecnych.Charette ciągle stoi, wyprostowany, oczy ma otwarte i choć pięć kul przeszyło mu pierś, żadna nie trafiła wserce.Obecni wstrzymują oddech.A potem, powoli, przechylony na bok, skazaniec osuwa się na ziemię,układa na wznak i tak pozostaje.Oficer dowodzący plutonem doskakuje do leżącego.Charette już się nie rusza, zgasło w nim życie.Z czterech stron placu wybucha triumfalna fanfara wojskowej orkiestry.Brutalne ręce porywają trupa, wrzucają do trumny, zamykają wieko, kładą trumnę na wóz i wywożą dopobliskich kamieniołomów.Od trzech lat jest to cmentarz wandejskich bohaterów i męczenników.`tb** ** **`tpSydonia wytrwała do końca.Zebrany tłum pożegnał wodza ciszą.Ludzie cisnęli się w bocznych ulicach,tłoczyli za plecami żołnierzy ze wzrokiem wbitym w te czerwone drzwi zbryzgane krwią pokonanegozwycięzcy.W pomalowanym na czerwono drewnie pozostały ślady kul.Nie rozchodzono się, nikt nie opuszczał placu, wszyscy trwali tak długo, aż tam, na "cmentarzu" ciałoCharette'a wyrzucono z trumny i ciśnięto na stosy ciał zapełniających kamieniołomy.Taki był pogrzeb ostatniego wodza walecznej Wandei.Nie ma on nawet własnego grobu.`tb** ** **`tpSydonia i pani Gasnier z trudem uspokoiły Marię Annę.- Te drzwi - mówiła siostra kawalera.- Te czerwone drzwi.Muszę je mieć.- Kupimy je - powiedziała stanowczo pani Gasnier.Wybrały się nazajutrz na plac w pobożnej pielgrzymce i Maria Anna kupiła od właściciela ogrodu drzwiprzebite kulami.- Ta relikwia pozostanie na zawsze w naszej rodzinie - oznajmiła po powrocie.- Przekażę ją młodym, abywiedzieli.Te drzwi to jakby mogiła mego brata.A mogiła Gwena? - myśli Sydonia.- Jest tak daleko od jego domu.Czy będzie mogła wrócić kiedy do ruinzamczyska, do tej wieży, obok której bezimienny głaz oznacza grób Gwenaela Lenneca, wandejskiegopowstańca?Dom.Dom Gwena jest teraz jej domem.Ma do niego prawo.Nie powinna dłużej korzystać z gościny pani Gasnier.Skoro ma własny dom, musi do niego powrócić.- Mario Anno - mówi - czas na mnie.Czy zostaniesz jeszcze w Nantes?- Zostanę.- Maria Anna spogląda przez okno w stronę placu Rolników.- Wydaje mi się, że on jeszcze tu jest.Ale ty, Sydonio.- Ja muszę do domu.Tam czekają dzieci.Mały Armel.Obiecałam mu przecież.Wyruszyli w pewien kwietniowy poranek, Sydonia i chłopiec o kuli.Ale Sydonia nie była już Sydonią.Pozostawiła za sobą całe swoje dawne życie wraz z tym imieniem, które nie pasowało do nowej egzystencji.Więcej go nikt nie posłyszy.Maria Anna była ostatnią, która ją tak nazwała i po niej już nikt.nigdy.Opróczniej tylko Gwen wiedział, a Gwen.Przystanęła i odwróciła się, by raz jeszcze spojrzeć na miasto.Na jasnym błękicie nierówną linią występowaływyraznie ostre kontury dachów, wieże kościołów.Stadko gołębi frunęło w niebo, w słońcu oślepiającozalśniły ich białe pióra.Wracała do domu.Sama.I wiedziała, że otoczona dobrocią życzliwych ludzi nie zazna już szczęścia, któredaje miłość.Bo miłość to Gwen, a Gwen.Była młoda, a oto musiała zrezygnować z największego przywilejumłodości, jakim jest miłość.Przymknęła na chwilę oczy i dotknęła ramienia Janka.Gwen został daleko, w ruinach starego zamczyska, które może nawiedza pokutujący duch barona de Rais.Aoto ona coraz bardziej oddala się od zamkowej baszty, ponurego siedliska nietoperzy, gdzie Gwen.Nie, nie, nie trzeba tak myśleć.Wie przecież, że Gwena znajdzie w domu, w jego domu, że czeka tam na niąon i jego miłość, a miłość Gwena nigdy jej nie opuści.PosłowiePodpis pod jednym z licznych portretów Charette'a, które szeroko krążyły już po jego śmierci.Wandejskiegoprzywódcę przedstawiono konno, z obnażoną szpadą w ręku; twarz ma zwróconą ku patrzącemu.Franciszek Atanazy Charette de la Contrie,młodszy syn bez fortuny, przed Rewolucją porucznik marynarki, podczas wojny wandejskiej 1793-1796 jedenz głównodowodzących armią powstańczą.Urodzony w Couff~e koło Ancenis 21 kwietnia 1763 roku.Rozstrzelany w Nantes 29 marca 1796 roku."%7łył trzydzieści lat dla świata, a trzy dla nieśmiertelności"
[ Pobierz całość w formacie PDF ]