[ Pobierz całość w formacie PDF ]
. Facecjonista, słowo! Chce ci się jeszcze żartować w takichopałach roześmiałam mu się w nos; parował ze mnie strach,triumfowałam. Tu przygotowałam na maszynie tekstwypracowania, które starannie przepiszesz i podpiszesz własnąręką.W punktach wyliczałam tam wszystkie jego sprawki, jakietylko znałam, a zaczynało się: ja Władysław Banaszczakoświadczam. Ja tego nie podpiszę! rzuciło nim, gdy przebiegł kartkęoczyma. To podpiszesz u prokuratora! %7łegnam zrobiłam ruch,jak gdybym chciała wstać. Poczekaj.Jaką dajesz gwarancję, że dotrzymasz? Tylko moje słowo, ale ono jest coś warte! Jednak musiszna zawsze zejść nam z oczu. A jeśli się nie zgodzę? Już mówiłam, zajmie się tobą prokurator. Daj mi czas do namysłu. Nad czym tu myśleć? Trzeciego wyjścia nie masz. znówzaczęłam się bać.Po co mu ten czas do namysłu, co on knuje?Nie wolno mu dać żadnego czasu, nie wolno, aby ochłonął. Masz przy sobie dolce i te tam.Karty? Nie jestem taka idiotka.Są w bezpiecznym miejscu upewnego człowieka, którego nie znasz, razem z kopią tegotekstu, w pakiecie zaadresowanym do prokuratury.Jeśli mnielub matce coś się stanie, ten pakiet zostanie wysłany.Jakwidzisz, przewidziałam wszystko, wzięłam małpę na sznur. Trzy dni do namysłu! Nie! Trudno.przyjdz jutro o ósmej wieczorem do Ho-mara , przecież muszę zlikwidować niektóre sprawy.Mu-szę coś powiedzieć kobiecie, z którą mieszkam. To jest dwadzieścia cztery godziny. powiedziałam;po co mu są potrzebne? Rzeczywiście musi się przecieżjakoś zebrać. Niech będzie zgodziłam się. Tylkozapamiętaj, co powiedziałam.To nie bluff, wiem, że jesteśgangster, toteż ubezpieczyłam się na wszystkieokoliczności.I jeszcze jedno: nie masz już żadnych sprawdo mojej starej.Ani słowa.Znikasz po angielsku, bez po-żegnania, w twoim imieniu zrobi to Omerowicz, gdy siębędzie wynosił.Z Homara szłam jak na skrzydłach, czułam się wy-zwolona z tego koszmaru, nękającego mnie od kilku mie-sięcy.Następnego dnia o siódmej zadzwonił telefon.Dobrzepamiętam tę godzinę, nie zapomnę jej nigdy w życiu.Maria Zasławska przyjęła mnie bez zdziwienia, tak jakbymnie oczekiwała.Była gotowa w pięć minut, sprawiaławrażenie człowieka, któremu się bardzo śpieszy.Zrozu-miałem.Nie chciała spotkać nikogo z domowników.Nie uniknęła tego: weszła gospodyni, zmierzyła mniepodejrzliwym spojrzeniem: Kiedy pani wróci? za-pytała.Zasławska bezradnie spojrzała na mnie. Pani jedzie do prokuratury i być może zostanie tamjakiś czas ileż nienawiści do siebie spostrzegłem woczach tej starej kobiety.Potem po jej twarzy potoczyły sięwielkie, ciche łzy. Co mam powiedzieć panu, jeśli zadzwoni? stłumiłaszloch; ciągle patrzyła na mnie i mnie o to pytała.Co ma powiedzieć! Jak gdyby można tu było cokolwiekukryć.Czy ona nic nie rozumie? Byłem zły.Czego ode mniechce ta stara kobieta, jakbym ja był winien, że zawalił sięich świat.Było mi żal profesora Zasławskiego i tej małej, przez towspółczucie byłem jeszcze bardziej wściekły na siebie, nanich, a przede wszystkim na Zasławska. Może pani powiedzieć, co pani chce, to nie mojasprawa burknąłem. Ja nie mam zamiaru dzwonić doprofesora do Paryża. A taki, nie powiem prawdy, nasza pani niczemu niewinna, a zanim nasz pan wróci, wszystko się uładzi.Prze-kona się pan, jeśli ma pan Boga w sercu! Aniela.gdyby dzwonił, powiedz, że.wyjechałam natydzień do.Zakopanego, a teraz już idz, kochana, idz dosiebie i dbaj o Dorotę. wykrztusiła Zasławska i zamknęłaza gospodynią drzwi.Na co ona liczy? zastanawiałem się.Zasławska sięgnęłado sekretarzyka. Proszę mi to oddać! chwyciłem ją za rękę; coś jakcień uśmiechu przemknęło przez jej twarz.Była bardzoblada, z błękitnymi cieniami pod czarnymi, nienaturalniebłyszczącymi oczyma te oczy zajmowały pół twarzy wydała mi się jeszcze piękniejsza niż wówczas, gdy była umnie po raz pierwszy. Miałam dość czasu, aby się zabić, i nikt by mi w tym nieprzeszkodził.Nie zrobiłam tego, bo nieobecni nigdy niemają racji.Proszę! podała mi fiolkę z proszkami będępotrzebowała podpórki psychicznej.Spokój, wyrachowanie czy rezygnacja? Nie potrafiłemjej zrozumieć. Jeśli to możliwe, błagam pana o względy dla mojejcórki i.męża! Nie zasłużyli na taki losGdy znalezliśmy się w prokuraturze, poprosiła o fe-naktil właśnie to świństwo wypełniało całą fiolkę, którąjej odebrałem.Przy niej zadzwoniłem do milicji, aby przywiezli szat-niarza i kelnera z tej knajpy o karkołomnych schodach,patrząc na nią wymieniłem nazwę lokalu. Nie trzeba powiedziała. Tak, to ja tam byłam i japrzyprowadziłam tego pijanego mężczyznę.Siedziała, przede mną żona profesora, kulturalna, ele-gancka kobieta, doskonała pielęgniarka, matka dorosłejcórki, i beznamiętnie, poprawną polszczyzną opowiadała,jak pewnego wieczoru weszła do peryferyjnej mordowni,pełnej pijanych mężczyzn, jak sprowokowała jednego znich i zwabiła do mieszkania Władysława Banaszczaka, apotem zostawiła tam, zaś sama uciekła pod pretekstemprzyniesienia wódki.Co za rozszczepienie osobowości! Oto jakimś sposobemczas cofnął się o ćwierć wieku; Perła, portowa dziewczyna,opowiada o jednym ze swoich profesjonalnych wieczorów,który zakończył się tragicznie.I nic ją nie obchodził losobcego człowieka, którego bez skrupułów, z rozmysłemwrobiła w sprawę o morderstwo.Przecież sprowadziła gotylko po to, aby zrzucić na niego odpowiedzialność zapopełniony czyn.Postąpiła jak ostatnia dziwka, bo nawet nie każda dziw-ka tak dalece wyzuta jest z ludzkich uczuć.A jednak przyjecie tej najbardziej oczywistej, najłat-wiejszej do zrozumienia wersji wydarzeń budziło we mniewewnętrzny sprzeciw.Było to odczucie zupełnie irracjo-nalne; może wypływało z sympatii, jaką mimo woli budziłata piękna kobieta o ujmującym sposobie bycia, możemyliła historia jej ostatnich dwudziestu lat? Nie wiem.Aletrudno było mi uwierzyć, że zamordowała, mimo takpasujących motywów czynu, licznych poszlak, a nawetdowodów.A może właśnie dlatego? Przez cały czas miałem niejas-ne wrażenie, że.No właśnie co?Nieco pózniej skrystalizowało się to w wyrazną myśl
[ Pobierz całość w formacie PDF ]