[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.- Charlesie Steward - mówi, pochylając się nad struchlałym w pościeli mężczyzną - czymnie poznajesz? Czy wiesz, kim jestem?- Tak - szepcze bezgłośnie Steward.- Hitchcomb.Ralph Hitchcomb.Morderca!Ostre naboje znów połyskują w uśmiechu.- Twój czas nadszedł.%7łegnaj, Charlesie Steward.Ktoś bardzo potężny, ktoś, kto mieszkaw mroku i mrokiem włada, dał mi na ciebie zlecenie.Wkrótce spotkasz się z nim twarzą wtwarz, Steward.Przygotuj się.- Nie! Błagam, nie! - skrzeczy, ślini się ten żałosny, skulony wśród betów mężczyzna, tensiwiejący upadły bóg, plącząc się w połach nocnej koszuli, bezradnie grzebiąc wśród kołder ipoduszek w poszukiwaniu rewolweru.Tymczasem metalowe, srebrzyste palce, dobrze naoliwione, lśniące od smaru palcezaciskają się na szyi Stewarda, odginają głowę daleko w tył, niemal łamiąc kark, podczas gdyprawa dłoń dotyka piersi mężczyzny, zagłębia się w skórę, kaleczy, zagarnia, szarpie szerokipłat, obnażając mięso.A potem napiera silniej, zakrzywia szpony, rozdziera, rozsuwamięśnie, jakby to były łachmany.Charles miota się, wyrywa, kopie spazmatycznie, charcząc,dławiąc się krzykiem, dla którego brakuje mu tchu, purpurowieje na twarzy.Oczy,wysadzone z orbit, wybałuszone jak u szlachtowanego wołu, pokrywają się siatką pękniętychżyłek.Usta, rozwarte usta przypominają norę zwierzęcia czy gada.Sączy się z nich ślinapomieszana z różową pianą krwi.Wielkie, wyszczerzone zęby przypominają krzywowkopane nagrobki.Posoka tryska na ścianę, na boazerię i hebanowe wezgłowie łóżka, ciemnym, oleistym wmroku nocy wodospadem płynie, cieknie, leje się z rany, barwiąc pościel, wsiąkając wwypchane pierzem poduchy.Steward słabnie, rzuca się już bez siły, bez pasji zrodzonej z męki i strachu, drgaspazmatycznie, rozdarty na pół niby worek pełen śmieci, otwarty do głębi, obnażony aż doostatecznej obrzydliwości ludzkich wnętrzności.Tymczasem Hitchcomb, taki sprawny i mocny, piękny w swym polerowanym ciele, którewyszło spod ręki piekielnego rusznikarza, spokojnie miażdży mostek, odłamuje żebra, jakbydzielił pieczyste nad rusztem, sięga głęboko, głęboko w rozdziawioną, drgającą pierśStewarda, zgniata, wyrywa białawy, miękki płat płuc, żeby dostać się do serca, wciążbijącego, choć nierówno i płochliwie niczym postrzelona pardwa.A potem zaciska dłoń na pulsującym worku mięśniowym i wyszarpuje go z piersi ofiary.Ijuż pozostają tylko słabe drgnienia, ostatni spazm, konwulsje wylewającej się krwi.- Patrz! - Zabójca potrząsa sflaczałym już, nieruchomiejącym ochłapem mięsa nadmartwą, fioletową twarzą Stewarda, wysadzonymi gałkami ślepych oczu.- To moja zapłata zaten kontrakt.Lepsza niż woreczek ze złotymi samorodkami, żałosny bękarcie.Przysięgam,dużo lepsza!Uśmiecha się, już do siebie, do własnych myśli czy tęsknot, i zimnymi, gładkimi ustami zpalisandru całuje serce wroga.A potem noc, ta noc pełna księżyca i kipiącego, słodkiego zapachu kwiatów, pochłaniago, zagarnia, ukrywa w dusznym mroku, w upalnej, dyszącej ciemności lata.Muchy, zwabione żelazistą, ostrą wonią krwi, już obsiadają twarz i wpatrzone w pustkęoczy Charlesa Stewarda.* * *Tego nie mogło zrobić zwierzę, myśli ze zgrozą Barlow.Choć, na litość boską, takbyłoby lepiej dla tego biedaka i dla nas wszystkich
[ Pobierz całość w formacie PDF ]